Marcin Skrzypek

Forum Kultury Przestrzeni w Ośrodku "Brama Grodzka - Teatr NN"

Absolwent anglistyki UMCS. Muzyk Orkiestry św. Mikołaja i Odpustu Zupełnego. Koordynator Forum Kultury Przestrzeni w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN”. Autor „Atlasu sytuacji pieszych”. Współautor Strategii Rozwoju Lublina 2020 i aplikacji Lublina do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Członek Rady Programowej Polskiego Kongresu Obywatelskiego. Publicysta, fotograf, turysta.

Dlaczego się udało? Relacje o lubelskiej pomocy uchodźcom z Ukrainy

01 grudzień 2022

Pomoc humanitarna dla Ukrainy w Lublinie opisana przez jej organizatorów. Skąd się wzięła i jak się zaczęła? Pierwsze godziny, dni i tygodnie. Radości i smutki. Wcześniejsze okoliczności, które pomogły w podjęciu skutecznych działań. Fakty ze sprawozdań i refleksje osobiste.

CO SIĘ UDAŁO?

Mówi się, że początki są zawsze trudne. Są trudne także do opisu. Za dużo się wtedy dzieje na raz w małej skali jak na to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Nasze wyobrażenie o normalnym następstwie zdarzeń budują fakty, znaczące i trwałe zmiany a nie drobne epizody, szybkie sekwencje chwiejnych stanów przejściowych, często wynikające z wcześniejszych działań lub sprzyjających okoliczności. Ale takie właśnie są początki. Choć tak naprawdę to one decydują o wszystkim, co potem się dzieje, pierwsze kroki kryją się zawsze w cieniu kamieni milowych.

W czwartek 24 lutego byłem poza Lublinem. W niedzielę zastałem już w domu panią Irinę z córkami Viką i Katią oraz wnuczkiem Tymoszką. Przywiozła ich do nas ukraińska wolontariuszka-asystentka, na której dalszą pomoc mogliśmy liczyć w razie potrzeby. To był mój osobisty kamień milowy. Ale dojście do niego było możliwe dlatego, że w ciągu dwóch dni od wybuchu wojny powstała w Lublinie googlowa baza home-sharingu i system wsparcia dla osób goszczących, a moja żona wiedziała, że może liczyć na akceptację reszty rodziny dla swoich poczynań. A to był tylko drobny wycinek systemu opieki humanitarnej Lubelskiego Społecznego Komitetu Pomocy Ukrainie, który już wtedy działał pełną parą. A takich systemów jak Komitet w samym Lublinie było więcej, instytucjonalnych i prywatnych, jak np. przy ul. Liliowej 5, nie licząc spontanicznej pomocy indywidualnych mieszkańców organizujących się w mediach społecznościowych.

Do kwietnia w 320-tysięcznym Lublinie zatrzymało się 1 200 000 obywateli Ukrainy, w tym 138 000 spędziło w Lublinie przynajmniej jedną noc. Pod koniec marca stanowili oni 17% mieszkańców (68 000 osób). Sam Lubelski Społeczny Komitet Pomocy Ukrainie przez trzy miesiące zakwaterował 1668 osób (531 rodzin), a prowadzona przez niego miejska infolinia odebrała 14 670 telefonów. Wydano 39 500 paczek z trwałą żywnością. Wysłano 80 tirów i 68 innych transportów z pomocą humanitarną. Ponadto Komitet prowadził 14 interwencyjnych punktów noclegowych z ok. 1 500 miejsc, które przez ten czas udzieliły ponad 102 500 noclegów i wydały 150 000 posiłków. Ze wsparciem Komitetu 1196 obywateli Ukrainy znalazło zatrudnienie u lubelskich pracodawców, w tym 64 pedagogów w 41 lubelskich szkołach (więcej: Raport „90 dni pomocy. Lubelski Społeczny Komitet Pomocy Ukrainie”, prezentacja: 90 dni wsparcia dla Ukrainy i jej obywateli).

Takie są fakty, ale jak do nich doszło? Poniższe rozmowy przeprowadziłem, chcąc uchronić od zapomnienia właśnie te pierwsze kroki, sam moment rodzenia się w Lublinie społecznej pomocy humanitarnej dla Ukrainy. Ale był też ważniejszy powód. Działania te są bowiem przykładem społecznej zdolności rozwiązywania poważnych problemów publicznych przewyższającej, jak się wydaje, możliwości różnych urzędów, służb i innych agend powołanych do tego celu za publiczne pieniądze. Trzeba koniecznie przyjrzeć się, co wtedy zostało zrobione i jak, aby się tego nauczyć i umieć to robić już całkiem świadomie, gdy znowu zajdzie trzeba.

Moimi rozmówcami byli: Rafał „Koza” Koziński, dyrektor Centrum Kultury w Lublinie, Piotr Skrzypczak ze stowarzyszenia Homo Faber, którzy współtworzyli Lubelski Społeczny Komitet Pomocy Ukrainie, oraz Olga, Łukasz i Marcin z prywatnego, nieformalnego ośrodka pomocy uchodźcom przy ul. Liliowej 5. Rozmowy odbyły się odpowiednio 12, 14 i 26 kwietnia 2022 roku, czyli około półtora miesiąca po wybuchu wojny. Początkowo miały być one tylko źródłem informacji do publicystycznego artykułu o lubelskiej pomocy uchodźcom, ale okazało się, że same w sobie są one źródłem wiedzy, której artykuł nie przekaże. Jest to bowiem wiedza ukazująca się dzięki opowiadaniu, żywej narracji i tylko w tej formie można ją odpowiednio przyswoić. Ostatecznie więc powstały dwa teksty: poniższe relacje i artykuł  O tym, jak polski kapitał społeczny wypłacił dywidendę uchodźcom z Ukrainy, który jest ich syntetycznym dopełnieniem.

DLACZEGO TO SIĘ UDAŁO?

Rafał „Koza” Koziński (dyrektor Centrum Kultury w Lublinie):
Z banalnego powodu: Lublin miał zawsze jakieś związki z Ukrainą. Podkład środowiskowy jest tu ogromny. Różne środowiska kulturalne i społeczne, instytucje i NGOsy, przez lata robiły projekty z Ukraińcami albo dla Ukraińców. Poza tym, wiele aktywnych osób, w tym urzędnicy i urzędniczki UM Lublin, jest pochodzenia ukraińskiego lub są Ukraińcami i Ukrainkami. Ja sam mam żonę z ukraińskimi korzeniami i na Ukrainie spędziłem tyle dni, że gdyby zebrać je razem, byłby prawie rok.
To raz. Dwa, że kluczową rolę w organizacji pomocy dla uchodźców odegrał właśnie jeden z takich NGOsów, stowarzyszenie Homo Faber, które co najmniej od 10 lat działa w Lublinie na rzecz imigrantów i w ogóle obcokrajowców. Chwilę przed wojną przyjechali świeżo z białoruskiej granicy, więc byli „na żywo” z tą sytuacją. Wiedzieli, co jest potrzebne i jak się natychmiastowo zorganizować.
Trzecią iskierką, jeśli chodzi o Centrum Kultury, był Lubelski Euromajdan Kulturalny [link do YouTube – przyp. red.]. Kiedy w styczniu 2014 roku zaczęły się w Kijowie na Majdanie – a właśnie wtedy tak naprawdę zaczęła się ta wojna – zorganizowaliśmy przed Centrum Kultury koncerty i zbiórkę leków oraz innych darów, które zawieźliśmy potem tirem do Kijowa. Więc jak teraz wybuchła wojna o 5 rano, to już o 11.00 dostałem telefon, czy w CK-u może być baza centrum pomocy humanitarnej. Wszystkim wydawało się naturalne po tym 2014 roku, że właśnie w Centrum Kultury można się organizować. Czyli byli ludzie, którzy chcieli pomagać, byli ludzie, którzy wiedzieli jak to robić, bo mieli doświadczenie z uchodźcami, i znalazło się dla nich wszystkich miejsce.

Piotr Skrzypczak (stowarzyszenie Homo Faber):
Ten model [Lubelski Społeczny Komitet Pomocy Ukrainie – przyp. red.] jest przenoszalny na inne miasta, ale żeby go wdrożyć, trzeba by przenieść się w czasie. Nam pomogło np. to, że tydzień przed wybuchem wojny zorganizowaliśmy spotkanie Komisji Dialogu Obywatelskiego ds. Miejskiego systemu integracji imigrantów i imigrantek. Tworzymy ją od półtora roku razem z innymi organizacjami przy Urzędzie Miasta. Zaprosiliśmy na nią wojewodę i prezydenta, by wspólnie przedyskutować, co się stanie, jeżeli wybuchnie wojna. Poznaliśmy założenia władz, co będą robić, kiedy pojawią się uchodźcy na granicy, więc ten temat był dla nas już rozpoznany. Choć nie wszystko się sprawdziło.
Rozmawiałem z osobami zajmującymi się społeczną pomocą humanitarną w innych miastach. Czymś, czego u nich zabrakło, a co i u nas oczywiście też nie działa idealnie ale wystarczająco, jest wzajemne zaufanie i uzupełnianie się. Chodzi o relacje, które nie polegają na wyścigu i konkurencji, o działanie w dobrej wierze, że jak wy już coś robicie, to my nie będziemy robić tego samego, ale coś równolegle i będziemy się wzmacniać. Jak urząd coś robi, to my już tego nie robimy, tylko odsyłamy ludzi do urzędu i na odwrót. Organizacje społeczne zawsze mają z władzami jakieś trudne tematy. My zawiesiliśmy nasze na kołku i zajęliśmy się tym co najważniejsze. Dzięki temu nie mamy osobnych sztabów, że jest jeden duży sztab urzędu miasta, a na boku coś tam sobie robią organizacje. U nas to się przenika i uzupełnia.
Od połowy sierpnia 2021 roku byliśmy całodobowo zaangażowani w działania na granicy Polski z Białorusią, gdzie próbowaliśmy zapobiegać katastrofie humanitarnej wywołanej przez Łukaszenkę i polski rząd. Stworzyliśmy nieformalną grupę Granica, w której znalazły się dziesiątki osób z różnych organizacji i działających indywidualnie. Pomagaliśmy ludziom, którzy zostali w nieludzki sposób potraktowani przez służby graniczne, żeby ratować im życie, przez co zebraliśmy dużo doświadczeń w organizowaniu oddolnych, spontanicznych akcji w zakresie pomocy humanitarnej. To pozwoliło nam bardzo szybko podjąć pewne decyzje, które w innych miastach, jak zauważyliśmy później, zajęło więcej czasu.

Ze strony stowarzyszenia Homo Faber:
Homo Faber – z łaciny: człowiek rzemieślnik, człowiek pracujący. Misja: małe kroki, duże zmiany. Wizją Homo Faber jest Lublin, w którym każdy człowiek czuje się wolny i bezpieczny, w pełni korzysta ze swoich praw bez względu na płeć, stopień sprawności, pochodzenie narodowe i etniczne, „rasę”, kolor skóry, orientację psychoseksualną, przekonania religijne, światopogląd, opinie polityczne, majątek, wiek lub jakąkolwiek inną cechę. [...] Homo Faber tworzy zespół ludzi, którzy, specjalizując się w różnych dziedzinach, wspólnie starają się wykorzystać swój potencjał w pracy na rzecz praw człowieka. Zasadą pracy zespołu jest demokratyczne podejmowanie decyzji, szacunek dla indywidualizmu jego członkiń i członków, oraz ciągłe i systematyczne samodoskonalenie się.

Rafał „Koza” Koziński:
W Europie zauważono, że po wybuchu wojny Polacy zachowali się fenomenalnie. Gdybym miał powiedzieć dlaczego, zacząłbym ogólnie, że tego pomagania i oddawania swojego wolnego czasu dla innych w pewnej mierze nauczył nas Jurek Owsiak i jego WOŚP. Przecież całe pokolenie dzisiejszych 30-stolatków dorastało, widząc, jak pięknie można sobie nawzajem pomagać, jak łatwo jest wyjść z domu i być wolontariuszem. Potrzebna była tylko konkretna sytuacja, żeby ludzie niezależnie od preferencji politycznych, stanęli ramię w ramię do pomocy. To nas w jakimś sensie naprawiło jako społeczeństwo.

Olga (Liliowa 5):
Jestem Białorusinką, przyjechałam tu na studia i zostałam. Czuję więź ze Wschodem. Mam dużo znajomych Ukraińców, studiowałam z Ukraińcami więc nie wyobrażałam sobie innej decyzji niż pomoc uciekinierom z Ukrainy. Jeśli pomogłam jednej, dwóm, trzem osobom, to czemu nie pomóc setkom ludzi. Przed wojną zajmowałam się handlem międzynarodowym z Rosją i Ukrainą. Na Białorusi byłam harcerką i zawsze się dobrze czułam w pomaganiu. Dużo też z domu się wynosi. Moja mama jest z nami w tym wszystkim od samego początku. Łukasza rodzice też wzięli uchodźców do domku letniskowego. Cały czas pomagają i jesteśmy w kontakcie. Jest wojna, ludzie tracą domy, tracą życie, wtedy było minus 14 stopni, nie mogłam podjąć innej decyzji.

Marcin (Liliowa 5):
Jestem profesjonalnym pokerzystą, ale kiedyś też byłem harcerzem. Zawsze lubiłem pomagać, zrobiłem dużo akcji charytatywnych samodzielnie. Organizowałem charytatywne turnieje pokerowe, zbiórki dla zwierzaków. W Lublinie i w Krakowie, jak coś trzeba, to działam po prostu. Zbieraliśmy pieniądze na wózki dla niepełnosprawnych, na przedszkola, dla szkoły specjalnej. Kiedy żona znajomego była w ciąży z córką, która zaraz po urodzeniu musiała mieć operację serca i trzeba było zebrać 200-300 tys. euro, to w gronie pokerzystów zorganizowaliśmy turniej pokerowy i wszystkie pieniądze wpisowe poszły na ten cel. Kiedy spotkałem Olgę i dowiedziałem się, że chce oddać swój dom na potrzeby uchodźców, pomyślałem, że włączę się w to działanie, czemu nie.

Łukasz (Liliowa 5):
Ja z zawodu jestem prawnikiem. Mam firmę z tatą, pracujemy w aluminium. Moją motywacją było pomaganie i Olga. Znamy się od 5 lat. Mamy podobne myślenie. Możliwe, że nasze zawody jakoś pomogły nam się odnaleźć w tej całej sytuacji. Stwierdziliśmy, że dom Olgi się przyda i że możemy pomóc. Potem cieszyliśmy się, że to zaczęło wychodzić. Taka adrenalina, że odpowiadamy za tych ludzi i jeszcze jest satysfakcja. 

07 20220414 141352

Piwnice Centrum Kultury. Dzień powszedni w sztabie Lubelskiego Społecznego Komitetu Pomocy Ukrainie w kwietniu 2022. Zakres prac osób widocznych na zdjęciu: transport PKP, pomoc dla wojska, wyżywienie transport i logistyka. Fot. Marcin Skrzypek.

24 LUTEGO

Piotr Skrzypczak:
24 lutego około 4 rano byliśmy w pociągu do Berlina przed Warszawą. Niedaleko siedziały trzy ukraińskie dziewczyny. Na początku coś tam ze sobą żartowały, jednak w pewnym momencie przestały żartować, a zaczęły patrzeć w komórki i wymieniać nazwy ukraińskich miejscowości. Okazało, że nastąpił atak. Natychmiast powiedzieliśmy sobie, że wracamy i zaczęliśmy kontaktować się z innymi organizacjami działającymi w podobnych obszarach oraz z Urzędem Miasta, żeby jak najszybciej się spotkać i przygotować na to, co nastąpi. Bo dokładnie wiedzieliśmy, co nastąpi: na granicy i w Lublinie pojawią się bardzo zdezorientowani ludzie, którym trzeba będzie natychmiast pomóc. Wiedzieliśmy, że im szybciej się zbierzemy i podzielimy pracę tym spokojniej i bardziej profesjonalnie będziemy mogli im pomóc. Zaczęliśmy też dzwonić po znajomych, którzy mieli dostęp do jakichś większych grup ludzi. Na przykład do Marii Mazur, pani dziekan z Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Administracji, gdzie prowadzę zajęcia, żeby porozmawiać o studentach. Powiedzieliśmy jej, że będą potrzebne ręce do pracy.
O 10:00 spotkaliśmy się w biurze Centrum Współpracy Międzynarodowej Urzędu Miasta Lublina u Krzysztofa Stanowskiego z Nastią Kinzerską i z Anią Szadkowską z Biura Partycypacji UM Lublin. Od razu zaczęliśmy rozmawiać o obszarach, w jakich będziemy musieli pracować i miejscu, gdzie zorganizujemy spotkania naszego „komitetu”. Bo z założenia miał to być społeczny komitet uzupełniający systemowe działania Urzędu Miasta, Urzędu Marszałkowskiego i Urzędu Wojewódzkiego. Była to inicjatywa oddolna robiona ze wsparciem przede wszystkim władz miasta.
Tego samego dnia po południu na pierwsze otwarte spotkanie dla wolontariuszy przyszło ok. 70 osób. Ogłosiliśmy, do jakich zajęć i zespołów potrzebujemy ludzi. Powstały pierwsze podgrupy. Bardzo pomogło nam to, że na samym początku, od razu w ciągu pierwszych godzin Centrum Kultury w Lublinie udostępniło nam swoją przestrzeń i cały jego zespół był do naszej dyspozycji. Jeżeli ktoś potrzebował jakiejkolwiek przestrzeni, wsparcia technicznego, konkretnych ludzi do pracy, to mogliśmy do woli korzystać z personelu i zasobów CK. Dzięki temu bardzo szybko udało nam się ustalić system pomocy składający się z około 20 zespołów roboczych, które już samodzielne zaczęły pracować nad konkretnymi wyzwaniami. Pierwsza była potrzebna najprostsza pomoc humanitarna: pomóc tym ludziom, zrozumieć co się dzieje, gdzie są i jakie mają opcje. Trzeba było pomóc im przeżyć w godny sposób pierwsze godziny.

Olga:
24 lutego rano mój brat napisał do mnie SMSa, że mogę się w tym tygodniu spodziewać trzech rodzin. Bo on ma ukraińskich kontrahentów i wiedział, że po prostu ich rodziny będą uciekały. Powiedziałam, że nie ma sprawy. Ostatecznie od brata przyjechała tylko jedna rodzina, natomiast w ogóle pierwszą dziewczynę przywiózł do mnie znajomy z Warszawy. Pojechał na granicę jako wolontariusz zabierać ludzi stamtąd, a nie było wiadomo, gdzie ich lokować po zameldowaniu się na punkcie recepcyjnym. Ale jak pojechali w cztery samochody pierwszej nocy, to przywieźli tylko jedną dziewczynę, bo ludzie na granicy bardzo się bali takich przewozów. Po tę dziewczynę już jechał tata z Berlina, więc ona tylko spała pierwszej nocy i pojechała dalej. Mój stumetrowy ogrzewany garaż stał niepotrzebnie pusty. Podjęłam decyzję. Miałam świadomość, że to dopiero początek.

Rafał „Koza” Koziński:
Od razu pierwszego dnia, kiedy przebywały u nas kobiety z dziećmi, postanowiliśmy, że trzeba uruchomić świetlicę, żeby mogły tam zostawić dzieci na parę godzin i załatwiać swoje sprawy. Po tygodniu okazało się, że ciężko jest się zajmować tymi dziećmi z naszymi zasobami pracowników, więc zaapelowaliśmy o zgłaszanie się opiekunek do dzieci. I tak na dyżury w świetlicy zaczęły przychodzić Ukrainki, a dzieci ukraińskie bawiły się razem z polskimi. 

PIERWSZE DNI

Rafał „Koza” Koziński:
W ciągu kilku pierwszych dni mieliśmy tu istne szaleństwo. Nie wiedzieliśmy, w co idziemy. Kierowaliśmy się instynktem, chcieliśmy bardzo pomagać. Dzwoniliśmy do rodziców, żeby zajęli się naszymi dziećmi, bo nas nie było w domu. Najpierw przeznaczyliśmy dla uchodźców jedną salę, która normalnie służy teatrowi tańca, bo było wiadomo, że trzeba jeździć na granicę i przywozić ludzi. O 12.00 przebywało w niej kilkadziesiąt osób a o 15.00 już sto kilkadziesiąt. Więc okazało się, że jedna sala to za mało. Czuliśmy, że sytuacja jest rozwojowa i trzeba będzie przeorganizować pracę. W CK były setki osób, które bardzo chciały coś robić. Homo Faber podzieliło ich na kilkanaście zespołów zadaniowych, a myśmy lokowali ich siedziby w zależności od potrzeb – czy np. ma to być miejsce kameralne, czy takie bliżej wejścia.

Na zewnątrz przyjaźnie oflagowaliśmy CK w kolorach żółtym i niebieskim, aby wskazać osobom zagubionym w obcym mieście, że tu mogą czuć się bezpiecznie. Powstał też punkt informacyjny na wejściu do CK obsługiwany przez osoby ukraińskojęzyczne informujące, gdzie, jak i co załatwiać. Ważne było, żeby ludzie wiedzieli, że jak już się zbliżają do Centrum i widzą swoją flagę, to w środku znajdą kogoś, kto się nimi zaopiekuje.

Początkowo oddaliśmy na sztab pomocowy piwnice, które czekały na remont, więc nie były na bieżąco wykorzystywane. Ale już w ciągu dwóch dób musieliśmy przenieść znaczną część działań programowych do innych pomieszczeń, bo pojawili się uchodźcy, którzy nie mieli gdzie się podziać. Szybko też zwolniliśmy biura, bo Komitet zwrócił się do nas z prośbą o zorganizowanie call center. Okazało się, że nie ma innego przyjaznego  miejsca niż nasze biura, w którym operatorzy mogliby być dostępni przez 24 godziny na dobę. Po paru dniach ¾ Centrum Kultury było oddane na potrzeby Komitetu.
Szybko też pojawiły się pierwsze bariery techniczne. Na przykład już drugiego dnia musieliśmy wzmocnić sygnał internetowy w całym budynku i dokupić wzmacniacze sygnału telefonicznego, bo w CK prowadzono za dużo rozmów jednocześnie jak na dotychczasowe możliwości. Następnie okazało się, że potrzebne jest większe biuro, więc drukarki i inne sprzęty przenieśliśmy do sztabu Komitetu i innych miejsc organizujących pomoc.
Wszystko działo się tak szybko i było tak intuicyjne, że dopiero po kilku dniach naszła mnie refleksja, czy w ogóle mamy prawo to robić, tzn. czy jako miejska instytucja kultury możemy aż tak bardzo poświęcać się pomocy humanitarnej zamiast działalności kulturalnej. Przeczytałem więc nasz statut i teraz mogę być z tego dumny, że jak pisaliśmy go wspólnotowo w 2019 roku, to dodaliśmy do zadań CK również akcje społeczne.

Łukasz:
Na początku zrobiłem sobie założenie, że pojadę do Ukrainy i pomogę tylu osobom, ile mam lat, czyli 41. A potem przyjechałem i pomyślałem: czemu nie pomóc 410 osobom? A Olga dodała: to pomóżmy 4100. Po dwóch miesiącach do tej liczby jeszcze nie doszliśmy, ale jesteśmy blisko.

Marcin:
Olgę poznałem 27 lutego. Na jednej z grup na Facebooku, których działało już kilka, zobaczyłem ogłoszenie, że matka z dzieckiem szuka noclegu. Okazało się, że są z nią jeszcze dwie kobiety, które nie mają gdzie spać, ale priorytetem jest dla nich ta matka, więc zgodziłem się na całą czwórkę. Jak zgubili się w Lublinie i pojechałem po nich, okazało się, że jest jeszcze drugi samochód z trzema osobami. Poznali się gdzieś po drodze i drugi samochód jechał za nimi w ciemno do Lublina. Przyjąłem wszystkich i sam zacząłem szukać dla nich innego zakwaterowania. Mojego posta na Facebooku zobaczył znajomy, który znał też Olgę, więc dał mi do niej telefon. Zadzwoniłem. Powiedziała, że OK. No i tak to się zaczęło.

Olga:
Po pierwszej rodzinie z dziećmi i po kolejnych siedmiu osobach już nie spałam u siebie w sypialni tylko z młodszym synem u starszego syna w pokoju. Dzieci płakały w nocy, nie mogliśmy spać, więc sąsiadka zaproponowała, że na czas pomocy dla uchodźców weźmie chłopaków do siebie, żeby mogli się wysypiać, odrabiać lekcje i chodzić do szkoły.

Marcin:
To był początek wojny, chaos na granicy. Wielu moich znajomych jeździło tam po ludzi i to codziennie. Taka się zrobiła „moda”, że wszyscy pomagali. Samochodów jadących na granicę były setki, ale Ukraińcy, często z jedną siatką w ręce, bali się wsiadać do obcych ludzi. To się zmieniło, kiedy punkty recepcyjne na granicy zaczęły rejestrować kierowców i dawać im plakietki.

Łukasz:
Potem na PKS-sie był taki moment, że przyjeżdżały autokary, wysiadali z nich bezradni ludzie i po prostu mówili, że chcą tu zostać, ale nie mają gdzie. Patrzyło się, czy jest wolne miejsce w samochodzie i czy mamy miejsce do spania i przywoziliśmy ich tutaj, więc już nie trzeba było jeździć na granicę.

Rafał „Koza” Koziński:
Ostatecznie po prostu zawiesiliśmy swoją działalność kulturalno-artystyczną. Nikt się nie sprzeciwiał. Ta decyzja została szybko uzgodniona z naszą radą kuratorską i przedyskutowana ze wszystkimi pracownikami: że na ten czas zawiesimy wszystko, bo trzeba pomóc ludziom, matkom z dziećmi, znaleźć im dach nad głową, ciepło i bezpieczeństwo. Jak mieliśmy robić program i sztuki, skoro ludzie umierają? To przyszło bardzo naturalnie, nie było wielką rzeczą. 

13 20220423 112243

Liliowa 5. Magazyn produktów spożywczych i przedmiotów codziennego użytku. Przygotowanie do wyjazdu grupy uchodźców do Włoch. Kwiecień 2022. Fot. Marcin Skrzypek.

EMOCJE

Rafał „Koza” Koziński:
Wśród osób zajmujących się kwaterunkiem znaleźli się też nasi technicy sceniczni, etatowcy CK, którzy na co dzień od 20-30 lat zajmowali się techniczną stroną realizacji wspaniałych spektakli artystów z całego świata. Teraz w tej samej sali teatralnej zaczęli kwaterować Ukraińców. Jednym z tych pracowników był Piotr Szamryk mówiący po rosyjsku, który okazał się być genialnym kwaterunkowym. Codziennie widziałem go tak uśmiechniętego i szczęśliwego, że może pomagać i coś dać z siebie. To było niesamowite doświadczenie.

Marcin:
Pierwszy i drugi tydzień były dla nas trudne, często płakaliśmy. Ludzie przyjeżdżali w różnym stanie fizycznym i psychicznym. I te dzieci… serducho bolało. Widzieliśmy jak przyjechała rodzina i siadła, patrzą w ścianę i płaczą. Albo pokazują nam zdjęcia ruin swoich domów, albo że ktoś nie żyje… Swoje wypłakaliśmy. Potem się przyzwyczailiśmy, mimo że ciągle nas to dotyka. Ale właśnie przez te pierwsze tygodnie można było zbierać łzy wiadrami. To, co widzieliśmy, zostanie w nas do końca życia.

Rafał „Koza” Koziński:
W pokoju, gdzie teraz rozmawiamy, słowo „wojna” nie pojawiło się ani razu pewnie od jego powstania w czasie remontu Centrum Kultury. Nie było rozmów na ten temat, nie było agresji. Po trzech tygodniach od wybuchu wojny zauważyłem, że treści pokazywane w mediach wywołują w ludziach negatywne emocje. Nie mam telewizora od 25 lat, ale na czas wojny wykupiłem kanały telewizyjne aby być na bieżąco. Zacząłem oglądać telewizję i widziałem, że ludzie w pewnym momencie zaczęli być owładnięci tą agresją, tym cierpieniem, odbijało się to bardzo na naszych stosunkach. Zaczęły się kłótnie, pojawiły się zachowania na granicy dopuszczalności. Radziłem im, żeby przestali oglądać telewizję.

Piotr Skrzypczak:
Potrzebna jest jeszcze sympatia, luz i pewne wycofanie. Na naszych spotkaniach śmiejemy się, żartujemy, spuszczamy powietrze z tego balona napięcia. Wiemy, że robimy ważną robotę, ale żeby nie zwariować, to w tym ogromie trudności wspieramy się, pokazujemy, że gramy do jednej bramki.

Rafał „Koza” Koziński:
Na ogólnym spotkaniu pracowników w CK podziękowałem wszystkim, którzy się angażowali w pomoc, ale też powiedziałem pozostałym, którzy nie umieli, nie chcieli czy nie czuli tego, żeby nie mieli wyrzutów sumienia, że musieli. Ktoś potem mi podziękował, że to powiedziałem, bo on akurat inaczej to przeżywał i po prostu nie umiał się zaangażować. 

ZARZĄDZANIE INFRASTRUKTURĄ

Marcin:
Przeznaczyliśmy dla uchodźców cały dom plus zrobiliśmy w garażu ponad 30 miejsc. W praktyce mieściło się tam 50-60 osób, bo jak przyjeżdżały matki z małymi dziećmi, to mieściły się razem z nimi na jednym materacu. Wszystko w trybie ręcznym przechodzi przez nasze trzy telefony. Pracuje głównie Olga, bo zna język. Ja stałem się odpowiedzialny za całe social media Liliowej 5, więc siedziałem na lubelskich grupach pomocowych, potem już także ogólnopolskich.
Śledziłem sytuację na bieżąco. W dzień było dużo ogłoszeń, że ludzie poszukują noclegu i dużo odpowiedzi od rodzin, które brały ich do siebie. Zaczęliśmy więc otwierać się po południu, jak przyjeżdżali nowi ludzie i nie mieli co ze sobą zrobić. Wtedy pojawiał się niedobór miejsc, więc wrzucaliśmy ogłoszenia, że mamy np. 30 miejsc wolnych. Dodatkowo zgłaszała się firma Multi Frigo albo Centrum Wolontariatu, że mają zaplanowaną grupę, ale nie mogą jej przyjąć, więc dzwonili do nas i pytali czy mamy coś dostępnego. Pracowaliśmy równolegle z tym, jak funkcjonowali uciekinierzy: 24 godziny na dobę. Potrafiliśmy pracować po 16 godzin i spać po 3 godziny.

Olga:
Jeśli chodzi o to, ile osób się przewinęło przez Liliową 5, w przeliczeniu na łóżko-doby, było ich ponad 4 tysiące, natomiast jeśli chodzi o ludzi fizycznie to około 2 tysięcy.

Marcin:
Ta inicjatywa była jak kula śnieżna. Najpierw Olga chciała przyjąć 10 osób, potem pomogliśmy 20, 30, 40, potem garaż, transport, potem rzeczy i spożywka. Pomogliśmy również setkom ludzi, wydając im rzeczy z magazynu, a też nie wszystkie osoby, które przechodziły przez nasze telefony spały u nas. Niektóre osoby zdalnie kontaktowaliśmy od razu z innymi miejscami.

Olga:
W handlu to się nazywa „obsługa pozamagazynowa”.

Rafał „Koza” Koziński:
Centrum Kultury miało swoje zapasy rzeczy biurowych na pierwsze półrocze, papierów, tonerów i różnych środków czystości. Ale przy takim rozwoju sytuacji rozeszło się to w przeciągu 10 dni. Ale my się nad tym nie zastanawialiśmy, dawaliśmy wszystko, co było potrzebne. To pokazuje też skalę zapotrzebowania na tego typu rzeczy.
W pewnym momencie Centrum Kultury zostało otwarte na stałe. Wzmocniliśmy tylko ochronę, bo już zaczęły przychodzić nieżyczliwe maile. Wszystkie sale prób i warsztatowe, teatralne, taneczne zostały zmienione na sale biurowe, bo taka była potrzeba. Budynek żył i działał 24 godziny na dobę. Byłem z tego powodu szczęśliwy, że CK jest otwarte na trzy strony świata, bo zawsze mnie irytowały pozamykane instytucje. Wbrew pozorom działy opiekujące się budynkiem, administracją etc. nie miały z tym problemu. Wiedzieliśmy, że pracujemy na dużym zaufaniu i nic złego nie może wydarzyć.

Skrót sprawozdania dotyczącego wsparcia Centrum Kultury
dla Lubelskiego Społecznego Komitetu Pomocy Ukrainie:

  1. Udostępnione pomieszczenia (90% sal warsztatowych, teatralnych widowiskowych sal prób i plastycznych było w użyciu dla Komitetu i pomocy Ukrainie [na prawie 100 dni - przyp. RK]):
    • Dwa pomieszczenia Piwnic CK (siedziba Sztabu, codzienne zebrania koordynatorów o godz. 16.00);
    • Sale prób nr 1, 2, 3 + korytarze (punkt całodobowej informacji telefonicznej);
    • Całe skrzydło Pracowni Sztuczka (opieka nad dziećmi, codziennie);
    • Sala 20 (noclegi dla kierowców jeżdżących na granicę, w awaryjnych przypadkach również dla rodzin z dziećmi);
    • Sala 19 (przestrzeń wypoczynkowa dla matek z malutkimi dziećmi);
    • Sala prób nr 5 i 6 + korytarz (poczekalnia dla osób kwaterujących się);
    • Sala prób nr 5 i 6 nocą + korytarz (przestrzeń wypoczynkowa dla osób w nagłych nocnych wypadkach);
    • Sala Czarna (9 stanowisk kwaterunkowych);
    • Garderoba I w Sali Czarnej i korytarz (pokój pracy w ciszy dla osób ze sztabu);
    • Garderoba II w Sali Czarnej i korytarz (biuro zbiórki);
    • Wejście główne CK (pierwszy punkt informacyjny dla uchodźców);
    • Hotel II piętro (do użytku noclegowego);
    • Jurta (przestrzeń dla dzieci);
    • Sale wystawowe Galerii Białej (rezerwa noclegowa);
    • Sala Kinowa (kino ukraińskie);
    • Sala Widowiskowa (działania kulturowe na rzecz uchodźców).
  2. Rodzaje zaangażowania:
    • logistyczne i organizacyjne: sale, internet, wzmocnione sygnały telefoniczne, meble, wyposażenie, samochód, transporty na granicę;
    • osobowe: kilkanaście osób 24/h na dyżurach + obsługa logistyczna sztabu, wzmocniona ochrona, obsługa osób z niepełnosprawnościami;
    • finansowe: koszty środków czystości i higienicznych, materiałów biurowych, sprzętowe (komputery, drukarki, acces pointy, wzmacniacz sygnału, prąd, ciepło, woda, kawa herbata, paliwo, bieżące zakupy etc. itp.;
    • komunikacja i działania informacyjne – działu promocji i komunikacji;
  3. Zespół koordynujący pracujący praktycznie w trybie 24h/ 7 dni w tygodniu: 17 osób (dyrekcja, komunikacja ze sztabem, koordynacja pracy zespołu, koordynacja i zabezpieczenie przestrzeni i zapotrzebowania, koordynacja wyposażenia, obsługa techniczna, zabezpieczenie mienia, sprzętów, zabezpieczenie sieci informatycznej, zapewnienie wyposażenia, koordynacja spójnej komunikacji na zewnątrz, opracowanie komunikacji graficznej w budynku, zapewnia funkcjonowanie przestrzeni dla ukraińskich dzieci. 

ZARZĄDZANIE WOLONTARIUSZAMI

Rafał „Koza” Koziński:
Co mnie uderzyło, to zmiana między 2014 i 2022 rokiem w liczbie wolontariuszy z Ukrainy. Pora roku była podobna. Kiedy w 2014 organizowaliśmy pomoc dla Majdanu, to Ukraińców, którzy nam pomagali przy organizacji LEK-u, było dosłownie kilkoro, a teraz nagle pojawiło się ich kilkadziesiąt a potem już setki. Oddali swój czas, swoją energię. Co ciekawe, ich główny trzon składał się teraz z tych samych ludzi, którzy byli aktywni także w 2014 roku.
Na początku było wielkie „hura”, ale po tygodniu okazało się, że mimo obietnic ktoś a to nie przychodził na punkt informacyjny, a to na kwaterunek czy do call centre, które na początku przez kilka dni chodziło społecznie, ale potem zaczęło się wysypywać. Sytuację uratowali urzędnicy, którzy przychodzili tu o 8.00 i wychodzili o 20.00. Wzięli na siebie odpowiedzialność i nie myśleli, jak długo siedzą w CK, tylko że pomagają. Nie wiem, co mówili w pracy, ale przychodzili tu rano i nie wychodzili o 15.00, a pojawiali się też w sobotę i w niedzielę. Pracowali, ile było trzeba. Było to jednym z ogniw tego łańcucha, dzięki któremu udała się nam pomóc na taką skalę. Jeśli chodzi o wolontariuszy, największe wsparcie było ze strony Ukraińców, którzy nie pojechali na wojnę i dzięki temu mogli pomagać swoim rodakom w Lublinie.
Urzędnicy i pracownicy instytucji zebrali wszystko do kupy, bo orientowali się jak ma działać system i dawali też dobry przykład obowiązkowości i fachowości. Wolontariuszom trzeba było wyraźnie powiedzieć, że jeśli się decydujesz pomagać, to dostajesz szkolenie, jak masz się zachowywać, gdzie dzwonić, co mówić, jakie komunikaty zwrotne przekazywać, przychodzisz na minimum 4 godziny dziennie i wpisujesz się w kalendarz, żeby nie było nieobstawionych godzin. Musiała wejść odpowiedzialność, bo na początku trzeba było pracować 12-14 godzin na dobę i nie można było sobie odpuszczać.
Dużo zrobiło samo podzielenie funkcji z automatu według tego, z czym dana osoba najlepiej sobie radziła. Ktoś czuł się dobrze w kwaterunku, to zajmował się kwaterunkiem. Ktoś inny dobrze się czuł w opiece nad dziećmi, więc opiekował się dziećmi. Nauka, jak to wszystko prowadzić, przyszła z Homo Faber. W praktyce wyglądało to tak, że było powiedzmy 3-5 osób z Homo Faber, następnie kilkanaścioro urzędników, kilkanaścioro pracowników instytucji, a dopiero potem wolontariusze i mieszkańcy.
Fenomenalne dla mnie było np. to, że przez ponad miesiąc na 4 godziny dziennie cały czas do biura kwaterunku w CK przychodziły dwie radne miejskie, Maja Zaborowska i Monika Kwiatkowska. Siedziały i kwaterowały dzień w dzień. Bo się tego podjęły i wzięły za to odpowiedzialność, mimo że miały własną pracę i obowiązki.

Dzięki Owsiakowi przez całe lata każdy mógł na żywo śledzić w telewizji, na czym polega pomaganie. Widzieliśmy, jakie to jest przyjemne, że to jest dobre, że przynosi efekty. Sądzę, że właśnie dlatego ludzie umieli teraz wyjść, pojechać na dworzec i powiedzieć: „jestem, mam czas, chcę być wolontariuszem”. Ale jak już są wolontariusze, ktoś ich musi zorganizować, więc najpierw trzeba mieć liderów, za którymi dopiero pójdą ludzie. Tylko że jeden sytuacji nie ogarnie. Potrzeba trzech-czterech „kreatorów”, którzy by wiedzieli jak zarządzać ludźmi. 

STRUKTURA ORGANIZACYJNA

Piotr Skrzypczak:
W najbardziej gorącym okresie Komitet składał się z 40 koordynatorów i koordynatorek pracujących codziennie i 250 wolontariuszy i wolontariuszek w 22 grupach mających do zrobienia konkretną rzecz, ale niekoniecznie dzień w dzień. Wolontariuszami były głównie osoby z Ukrainy i Białorusi i tylko niewielka grupka z Polski. Liczba, skład i intensywność działań poszczególnych grup oczywiście zmieniała się w czasie w miarę pojawiania się, narastania i zanikania potrzeb. Spróbuję wymienić choć część z nich i skrótowo opisać:

  • Większość wolontariuszy ukraińsko- i rosyjskojęzycznych pracowała w punktach noclegowych i na dworcach PKP i PKS, w infolinii, a także w punktach recepcyjnych (do pewnego momentu) i zakwaterowania oraz w logistyce, czyli wożąc osoby lub produkty. Infolinia powstała dzięki pomocy Urzędu Miasta i Lubelskiej Organizacji Turystycznej. Zatrudniliśmy kilkanaście osób, które w czterech językach [po ukraińsku, rosyjsku, angielsku i polsku – przyp. red.] pomagały rozwiązywać uchodźcom ich problemy. Te grupy pracowały 24 h na dobę. Zakwaterowanie odbywało się na podstawie ofert z ankiet w Google Docs i zgłoszeń napływających innymi drogami. Grupy te z kolei współpracowały z grupą do spraw asysty czyli odwiedzania rodzin, które uchodźców przyjęły i wspierania ich w najróżniejszych indywidualnych sprawach.
  • Samymi wolontariuszami, czyli opieką wewnętrzną, zajmował się osobny zespół. Działała też oddzielna grupa służąca pomocą psychologiczną dzieciom, dorosłym i wolontariuszom.
  • Przy okazji wspomnę o pomocy medycznej, czyli wysyłce tego typu darów do Ukrainy, czym zajmował się zespół Fundacji Rozwoju Europy Środkowo-Wschodniej Krzysztofa Łątki, która potem rozwinęła swoje własne kontakty z partnerami ukraińskimi. Przy czym pomoc medyczna w Lublinie i wysyłka pomocy medycznej na Ukrainę to były dwa osobne działy.
  • Kolejna grupa zajmowała się rynkiem pracy: pomocą w znalezieniu pracy dla konkretnej osoby, tworzeniem ogólnej puli wolnych miejsc pracy czy szukaniem pracowników dla biznesu zgłaszającego konkretne potrzeby. Powstał system łączący obie strony, którym zajmowała się Wiktoria Herun z Urzędu Miasta. W ogóle wiele osób z tych grup jest urzędnikami i urzędniczkami.
  • Pomoc prawna, to kolejny i oczywiście bardzo szeroki temat, o którym można by napisać oddzielną książkę. Przy tej okazji należy wspomnieć o zespole do tłumaczeń bardziej zaawansowanych np. dokumentów i tekstów.
  • Oczywiście podstawowe znaczenie miała pomoc żywnościowa, kiedy nie istniały jeszcze żadne systemowe rozwiązania, a wciąż przyjeżdżali głodni ludzie. Z tym że nie kupowaliśmy jedzenia, ale pośredniczyliśmy między restauracjami chętnymi wydać darmowe dania i osobami potrzebującymi posiłków. Więc była to po prostu olbrzymia robota polegająca na łączeniu różnych nitek. Tu bardzo pomogła nam Justyna Domaszewicz, która wykorzystywała swoje doświadczenia z organizacji akcji „Wzywamy posiłki” wspierającej służbę zdrowia w czasie pandemii. Grupa żywnościowa zajmowała się też dostarczaniem od rolników w sposób uporządkowany produktów lepszej jakości takich jak owoce, warzywa czy nabiał. Bo makaron i olej dostawali z zasobów miasta, ale samym makaronem i olejem dziecka nie nakarmisz.
  • Podobnie odrębną i podstawową kwestią była opieka nad dziećmi: świetlice, zajęcia świetlicowe, animacja. Przy tej okazji mogę też wspomnieć o zbiórce książek, nie tylko dla dzieci, bo wszyscy uchodźcy chcieli czytać książki. Sprowadzaliśmy więc książki z Ukrainy i przekazywaliśmy dalej. Udało nam się namówić biblioteki do ich ewidencjonowania, bo przed wojną zgadzały się ewentualnie na book sharing, czyli postawienie pudła z książkami w różnych językach, żeby ludzie sobie brali, a przecież nie o to chodziło.
  • Uruchomiliśmy program stypendialny dla ludzi, którzy w Ukrainie np. chodzili do szkoły muzycznej i grali na fortepianie, żeby nadal mogli to robić. Nikt ich z dnia na dzień do szkoły muzycznej nie mógł przyjąć, ale mogliśmy kogoś zatrudnić, żeby zapewniał im codzienne lekcje gry na instrumencie.
  • Mieliśmy też koordynację zbiórek darów, ale sami zbiórek nie prowadziliśmy. Są w tym zespole osoby, które wiedzą kto zbiera, a kto nie zbiera, co skąd wziąć i co gdzie zanieść.
  • Grupa recepcyjna zajmowała się punktem recepcyjnym w samym Centrum Kultury. Rozmawiała z ludźmi i przekazywała im informacje. Mieliśmy też dział informacji skierowanej na zewnątrz poprzez poradniki, ulotki, plakaty, bo na początku nikt nie wiedział gdzie, co i jak znaleźć. Te materiały szły na punkty recepcyjne, dworce. Straż Graniczna dostała od nas pakiet informacyjny, małe ulotki wkładane do paszportu dotyczące handlu ludźmi, jak nie wpaść w łapy przestępców, którzy chętnie oferują dowóz, a potem trafia się do jakiejś fabryki.
  • Mamy też grupę do spraw kontaktu z podmiotami zewnętrznymi, zarówno z dużymi organizacjami krajowymi i światowymi zajmującymi się pomocą humanitarną jak i z mediami takimi jak La Strada czy BBC. Przez to że mamy osoby do tego przygotowane, oni chcą z nami rozmawiać. Dzięki tej komunikacji dość szybko udało nam się pozyskać środki wsparcia. W ramach tych działań Urząd Miasta zajął się osobno transferami zagranicznymi.
  • Na koniec warto wymienić jeszcze zespół do spraw budynków i infrastruktury, który był potrzebny do organizacji spotkań i warsztatów, np. lekcji polskiego i ukraińskiego. Na kursy ukraińskiego obejmujące zajęcia dwa razy w tygodniu chodziły np. osoby koordynujące jakieś działania. Kursy polskiego były dla wszystkich Ukraińców. Jedne od podstaw, inne branżowe, np. dla psycholożek czy dla dzieci, żeby np. mogły powiedzieć, jak się czują, czy dla szkolnych asystentek, żeby miały kontakt nie tylko z dziećmi ale i kadrą nauczycielską. Z tego samego powodu zorganizowaliśmy dwie grupy intensywnego kursu miesięcznego dla nauczycielek ukraińskich pracujących w szkołach, które zostały zatrudnione, ale nie znały polskiego.

Cały czas podążaliśmy za tym, co się działo. Staraliśmy się być w kontakcie z tymi, którzy potrzebowali pomocy, byliśmy obecni we wszystkich obszarach i dzięki naszym codziennym  spotkaniom na bieżąco wymienialiśmy się informacjami. Mogliśmy wyłapywać, co się dzieje i obserwować, jaka jest dynamika. W pewnym okresie codziennie otwierały się nowe punkty obsługi uchodźców, a był tydzień, że zamknęły się trzy.
Dobrze, że mniej ludzi zaczęło potrzebować podstawowej, interwencyjnej pomocy, ale za to pozostali zaczęli mieć potrzeby wyższe. Bo nie tylko trzeba jeść, pić, spać ale ludzie też potrzebują pracy, sprzętu, edukacji dla dzieci, poznania miasta, poszukania stabilnego miejsca do zamieszkania a nie tylko na chwilę itd. Ostatnio zaczęliśmy rozmawiać nt. wsparcia polskich rodzin, które przechowują uchodźców już nawet 6 tygodni.

Wypis ze sprawozdania Centrum Kultury nt. wsparcia dla
Lubelskiego Społecznego Komitetu Pomocy Ukrainie dotyczący grup zadaniowych Homo Faber:

Grupy robocze (35 koordynatorów: 14 osób z UM Lublin + Centrum Kultury, Homo Faber, Fundacja Kultury Duchowej Pogranicza, Medimost, Ośrodek “Brama Grodzka - Teatr NN”, Bractwo Miłosierdzia im. św. Brata Alberta, Instytut na rzecz Państwa Prawa, Politechnika Lubelska i inne):

  1. Koordynacja
  2. Punkt całodobowej informacji telefonicznej.
  3. Zakwaterowanie
  4. Szkoły / przedszkola.
  5. Opieka nad dziećmi (opieka indywidualna, animacja w punktach zbiorowego zakwaterowania, tłumaczenia w instytucjach).
  6. Żywność.
  7. Pomoc prawna.
  8. Pomoc materialna, zbiórki.
  9. Transport, logistyka.
  10. Koordynacja potrzeb punktów noclegowych i łączenie z UM.
  11. Koordynacja pracy wolontariuszy + baza danych tłumaczy.
  12. Punkt informacyjny / recepcja w CK.
  13. Baza danych.
  14. Pomoc psychologiczna.
  15. Informacja na zewnątrz, social media, media, NGO z Polski.
  16. Tłumaczenia (tłumaczenia ustne, język migowy).
  17. Pomoc medyczna.
  18. Kontakty z Ukrainą.
  19. Kontakt z innymi podmiotami (NGO, instytucje, firmy).
  20. Pomoc dla wojska.
  21. Budynek CK (technika, informatyka, obsługa, łącznik z dyrekcją, sieciowanie z pracownikami CK).
  22. Kontakty biznes / praca.

SIECIOWANIE MIĘDZYSEKTOROWE

Piotr Skrzypczak:
W wielu zespołach Komitetu pracują urzędnicy, którzy wykorzystują swoje doświadczenie zawodowe. Ta współpraca międzysektorowa jest właśnie jedną z najważniejszych rzeczy, która udała się u nas, a w innych miastach niekoniecznie: gdzieś indziej powstał np. punkt pomocy oddolny a równolegle osobno punkt pomocy miejskiej, punkt wojewódzki, dwie różne infolinie itd. U nas udało się to połączyć. Mieliśmy codziennie o 16.00 zebrania. Przez godzinę – ważne było żeby nie dłużej niż godzinę – omawialiśmy kluczowe wyzwania, łączyliśmy wątki, wspieraliśmy te zespoły, które miały akurat cięższy czas. Czasami na odprawy wpadał np. prezydent Krzysztof Żuk, żeby się dowiedzieć, jakie są bieżące problemy.
Założycielami Społecznego Lubelskiego Komitetu Pomocy Ukrainie było nasze stowarzyszenie jako inicjator wielu rozwiązań, a także podmiot dobrze przygotowany do tych działań po ostatnich miesiącach na granicy białoruskiej. Partnerami było Centrum Kultury i Urząd Miasta w Lublinie. Trzon komitetu tworzyli: Fundacja Kultury Duchowej Pogranicza, Instytut na rzecz Państwa Prawa, Fundacja Rozwoju Europy Środkowo-Wschodniej, Kultura Enter, ZHP i Piast. Oprócz nich jest wiele organizacji wspierających, które działają w konkretnych obszarach i prowadzą własne działania Na przykład dużo robią instytucje kultury, z którymi nie współpracujemy bezpośrednio. Wiemy, co robią, mamy to zmapowane i mamy z nimi kontakt, choć one nie uczestniczą w naszych spotkaniach.

Marcin:
Założyliśmy profil na Facebooku, znajomi udostępniali i dalej jakoś poszło. Pamiętam, jak pracowaliśmy po 18 godzin dziennie. Wróciłem kiedyś o pierwszej w nocy i odezwał się do mnie człowiek z Niemiec, że mogą wysłać transport darów. Pomyślałem, że jestem już zbyt zmęczony i nie znam tej osoby, ale zobaczyłem na Facebooku, że mamy wspólnego znajomego. Więc już było wiadomo, że jest to jakaś konkretna osoba fizyczna. Okazało się, że oni znali się za pośrednictwem naszego postu.
Dzięki temu, że kolega udostępnił mój post, ten człowiek w Niemczech dowiedział się o nas, poszedł do lokalnego punktu zbiórki i ogłosił tam, że jest w Polsce takie miejsce jak Liliowa 5, gdzie organizują pomoc i że można tam wysłać dary. Bo Niemcy też mieli sprzeczne informacje, nie wiedzieli gdzie wysłać pomoc, czy na granicę, czy w jakieś inne miejsce, żeby to się po prostu nie zmarnowało. W końcu kolega połączył nas, dał bezpośredni telefon do niejakiej Ilki, która powiedziała, że chcą przyjechać dwoma busami z zaopatrzeniem i zabrać w drugą stronę 12 osób. Wysłała mi zdjęcie gdzie te osoby zostaną prywatnie przyjęte.

Olga:
Transporty zaczęliśmy namierzać w ten sposób, że najpierw pomoc humanitarna jechała w naszą stronę. Europejczycy tak to organizowali, że zbierali dary dla Ukraińców i osoby, które te dary dawały albo zbierały, jednocześnie oferowały u siebie noclegi Ukraińcom

Piotr Skrzypczak:
Rozmawiając z ludźmi z innych dużych miast, którzy wiedzą, że Lublin całkiem nieźle sobie poradził, zawsze mówię, że podstawą było zaufanie i wspólne uzupełniania się. Ale nie wszystko poszło idealnie. Jako Komitet nie mogliśmy się wpiąć w strukturę jednego z urzędów, bo mimo prób, rozmów, negocjacji nie było wiadomo, kto za co odpowiada. No i różniło nas podejście do czasu. My pracujemy w taki sposób, że jak jest coś do zrobienia to siadamy, gadamy, mija 15 minut i sprawa jest załatwiona. Natomiast w przypadku tego urzędu mieliśmy spotkanie trwające 4 godziny i nic z tego nie wynikło. Było za dużo wykładu, wstępów ale bez konkretu. Więc nie weszliśmy z nim w głębsze współdziałanie, natomiast dogadujemy się i współpracujemy na poziomie roboczym. To swoją drogą jest dobra strona bycia NGO: my nic nie musimy. My możemy. Działamy w sferze wolności. Oczywiście, jak coś zrobimy i będzie klapa, to cała odpowiedzialność spływa na nas, ale jak czegoś nie czujemy, to nikt nas nie może zmusić do takiego działania.
W urzędach w ogóle często tempo pracy jest inne. Jeśli coś jest pilne, to u nas jest to kwestia godziny lub dwóch. Miałem taką sytuację, że coś miało być pilne do zrobienia. Pytam, czy ma być na dziś czy na jutro rano, a pani mówi, że na przyszły tydzień. Oczywiście mieliśmy i mamy wokół siebie grono urzędniczek i urzędników, którzy pracują radykalnie szybciej.

Kilka miesięcy w Grupie Granica nauczyło nas, że w interwencyjnych działaniach, pomocy humanitarnej nie sprawdza się płaska struktura, bo prowadzi do konfliktów, do niewydolności decyzyjnej, a tu liczy się szybka decyzja, a nie długi proces podejmowania decyzji. Sprawdza się struktura mocno zorganizowana, zadaniowa i hierarchiczna w dobrym tego słowa znaczeniu. Deliberować można, jak jest dużo czasu. Każda osoba powinna wiedzieć jaka jest jej rola i z kim w razie czego może się kontaktować.

Nie prowadziliśmy więc szerokiego procesu współdecydowania, tylko szybkie konsultacje i praca w zaufania. Jeśli ktoś dostał dobrze omówione zadanie, to my mamy zaufanie, że to zrobi. A jak się coś sypnie to przyjdzie i pogadamy. Jako liderzy i liderki staramy się być w kontakcie, ale nie mieszać, nie sterować ręcznie. Jeśli w jakimś zespole zobaczę, że coś jest nie tak, to pójdę do koordynatora, żeby to omówić. Po kilku tygodniach wokół nas pojawiło się coraz więcej „dużych graczy”, ogólnopolskich i międzynarodowych organizacji, które powoli wkroczyły do działania. Z rozwagą, procedurami, spotkaniami. I dobrze, ale na początku nie mieliśmy na to czasu, a ludzie czekali na decyzje.

Marcin:
Sami jesteśmy sobie szefami i gdybyśmy mieli wszystko jeszcze z kimś konsultować, to połowy tego, co teraz zrobiliśmy, by nie było. Próbowaliśmy współpracować z innymi oficjalnymi podmiotami, ale się nie dało. Za dużo papierkowej roboty i polityki. Na przykład przychodzi jakiś polityk i robi sobie zdjęcie z uchodźcami, że niby jest taki super pomocny, a tak naprawdę nic nie robi.
Często zderzaliśmy z taką oficjalną ścianą. Mieliśmy szanse na ogromne transporty za granicę, sprawdzone, bezpieczne miejsca, ludzie jechali bezpiecznie, mieli pomoc, ubezpieczenie, socjal. Chcieliśmy więc brać ludzi z noclegowni, ale nie mieliśmy tam wstępu, bo nie byliśmy „oficjalni”. Trzeba było jakieś papiery wypełniać „od poniedziałku do piątku do 15.00”, ale jest już po godzinach pracy urzędu, a my mamy transport np. jutro.

Łukasz:
Po jednym ze spotkań w sztabie kryzysowym zostałem podłączony do grupy urzędników na WhatsAppie, bo oni organizowali wysyłkę grupy za granicę i byłem przerażony, ile wiadomości tam się pojawiało. W przeciągu 2 dni dołączyło 7 nowych osób do wysłania 15 osób do Niemiec, gdzie my w tym czasie wysłaliśmy 200 osób. I to były wiadomości typu „Czy dobrą czcionką napisałem w formularzu?” i „Jakiej rasy jest kot?”.

Marcin:
Pamiętam, że na początku naszej działalności, dałem ogłoszenie, że mamy pokój na paręnaście osób, no i ten pokój za godzinę już był zajęty. Tymczasem dopiero po 5 dniach dzwoni ktoś z zarządzania kryzysowego i pyta się o ten pokój. A ja już nawet nie wiedziałem, o jaki pokój chodzi.

Łukasz:
Zadzwoniłem do jakieś ośrodka i zapytałem ile mają miejsc. Mieli z 40 łóżek, więc od razu chciałem im wysłać ludzi, a oni mówią, że nie można, bo jakiś urząd jeszcze „nie odebrał” i trzeba czekać. Odebrał dopiero w piątek, a dzwoniłem w poniedziałek. 4 dni bezsensownego stania pustych łóżek.

Marcin:
U nas w tym samym czasie przewinęło się z 200 osób.

Łukasz:
W pewnym momencie wszystko zaczęło działać jakby na odwrót: zaczęły do nas dzwonić oficjalne placówki, przesyłali nam busy, żebyśmy je zapakowali jedzeniem i potrzebnymi rzeczami. Zastanawialiśmy się, jak to jest możliwe? Gdzie jest to państwo, które nam powinno pomagać, a nie my jemu?

Marcin:
Wysyłaliśmy mnóstwo rzeczy do Ukrainy, ale też pomagaliśmy rodzinom, które przyjmują Ukraińców do siebie. Prowadziliśmy i dalej prowadzimy magazyn, do którego w ciągu dnia potrafiło przyjść od dziesięciu do pięćdziesięciu rodzin. Nie byliśmy jednak w stanie zaopatrywać oficjalnych, publicznych placówek. Cały czas mieliśmy też kontakt i współpracowaliśmy z innymi placówkami prywatnymi i wolontariuszami.

Łukasz:
Od początku współpracowała z nami Fundacja Zmieniamy Życie, która przywoziła nam ludzi, a np. kiedy pani z Multi Frigo zakończyła już swoją pomoc, oddała nam jakieś regały, kołdry, poduszki itp.
Jeśli chodzi o Społeczny Lubelski Komitet Pomocy Ukrainie, byliśmy na spotkaniu, dostaliśmy kontakt ale jakoś nie mogliśmy się dogadać. Próbowaliśmy współpracować, ale jakoś ostatecznie nie wyszło, było odsyłanie „od pokoju do pokoju”. 

14 20220423 112311

Liliowa 5. Główna sala noclegowa w ogrzewanym garażu. Kwiecień 2022. Fot. Marcin Skrzypek.

POSTRZEGANIE PRIORYTETÓW

Piotr Skrzypczak:
Ostatnia rzecz: nie wszyscy z nami zostali i nie ze wszystkimi się dogadaliśmy. Były osoby, które chciały więcej, wrzucały kolejne, nieuzgodnione wcześniej tematy, więc mówiliśmy: „Jak chcesz, to rób, ale na własny rachunek”. Żegnaliśmy się w zgodzie czasem mniej, czasem bardziej formalnie. Jesteśmy różni, ale nigdy nie było między nami kłótni czy otwartych konfliktów.
Pierwotne założenie władz, o którym dowiedzieliśmy się na spotkaniu Komisji Dialogu Obywatelskiego ds. Miejskiego systemu integracji imigrantów i imigrantek było takie, że Lublin i Lubelszczyzna mają być terenem tranzytowym, przez który uchodźcy tylko przejeżdżają. Szybko okazało się jednak, że bardzo wielu ludzi chce być jak najbliżej granicy i mało kto chciał jechać dalej. W związku z tym przez pierwsze tygodnie trwało zapełnianie się miejsc przeznaczonych pierwotnie tylko na chwilowy pobyt uchodźców. Założenie, że my im mówimy, gdzie mają jechać dalej, jest sprzeczne z pomocą humanitarną. Bo ludzie sami o tym decydują. Większość chciała wrócić do Ukrainy i wróciła.

Dla nas granicą było zawsze podmiotowe traktowanie człowieka. Nigdy nie zmuszaliśmy, nie namawialiśmy, nie naciskaliśmy na podjęcie takiej czy innej decyzji. Jak ktoś z uchodźców chciał zostać w noclegowni kolejny tydzień – to jego czy jej decyzja. A to, że gdzieś, np. za granicą, może są lepsze warunki – to nasza a nie ich opinia. Uchodźca czy uchodźczyni nie jest workiem do przerzucania. Czas pokazał, że wiele osób namawianych do wyjazdu gdzieś dalej, wracało, także do noclegowni. A zdecydowana większość tych co trafili do Lublina jest już z powrotem w Ukrainie.

Olga:
Potrzeby zmieniały się cały czas. Na przykład po pierwszych dwóch miesiącach widzieliśmy, że najbardziej przydałby nam się dostęp do noclegowni, bo tam gromadzili się ludzie najbardziej bezradni. To były wciąż te same twarze. Oni nie wiedzieli, co mają ze sobą zrobić, że są organizowane wyjazdy do innych krajów i nie było osoby, która wytłumaczyłaby im dlaczego warto. Zamiast tego notorycznie namawiano uchodźców do wyrabianie PESEL-u, co zatrzymywało ich tutaj i uniemożliwiało dalszy wyjazd gdzieś indziej.

Marcin:
Olga rozmawiała z tymi, co przyjeżdżali do nas, bo oni też w większości nie chcieli wyjeżdżać dalej. Chcieli być jak najbliżej granicy, żeby jak najszybciej wrócić do Ukrainy. Trzeba było więc im tłumaczyć, że dalej będzie im lepiej, bo w Lublinie nie ma już pracy, miasto jest zapełnione. Ludzie, którzy ich przyjęli nie są w stanie ich utrzymać rok, czy więcej i może dojść do sytuacji nieprzyjemnych. Ośrodki turystyczne udostępniły im miejsce, ale nadchodził sezon urlopowy i Ukraińcy będą musieli je opuścić. W pewnym momencie mieliśmy tak dużo kontaktów i transportów, że nie byliśmy w stanie ich zapełniać. Dałoby się to zrobić, gdybyśmy mieli dostęp do baz kontaktów z uchodźcami albo wstęp do noclegowni, żeby porozmawiać z tymi osobami bez ograniczeń. 

ARCHITEKTURA BEZPIECZEŃSTWA

Łukasz:
Trzeba przyznać, że Straż Miejska i Straż Pożarna zawsze służyły pomocą. Przewozili ludzi, byli uprzejmi i sympatyczni. W pewnym momencie wzmożono czujność i kontrolę, bo pojawiły się przypadki zaginięć uchodźców. Przychodziła do nas wtedy policja w związku z handlem ludźmi, ale nigdy nie mieliśmy problemu, żeby pokazać dowód i powiedzieć, czym się zajmujemy.

Olga:
Mówili: was znamy, was widzimy, mamy wspólnych znajomych, wiemy co robicie, ale są i inni ludzie, którzy oferują przejazd np. 300 osób do Portugalii, ale nie wiadomo, kim są, z czyjego polecenia przyszli. Po jednej z takich kontroli policji poszła plotka, od kogoś z zewnątrz albo od samych uchodźców, że była tu jakaś kontrola i nas zamknęli. No ale z takim przypadkami trzeba się liczyć.
Kiedy indziej przyjechała do mnie Straż Graniczna w trakcie jakiejś większej wysyłki i w bardzo nieprzyjemnym stylu zaczęli przepytywać, dlaczego nie dostałam obywatelstwa. Powiedziałam, że prezydent raczej nie uzasadnia takiej decyzji, jest krótka wzmianka, że odmowa i tyle. A czemu starałam się o obywatelstwo u prezydenta a nie u wojewody? To proste: bo u prezydenta jest za darmo, a u wojewody za 900 zł opłaty skarbowej. Wszystko się wyjaśniło, ale trzeba było się tłumaczyć w tym tonie, że „nie jest się wielbłądem”.

Marcin:
Po jakimś czasie Straż dostała polecenie, że mogą przewozić ludzi z PKP i PKS tylko do oficjalnych placówek, więc zdarzało się, że przyjeżdżało do nas pociągiem 20 osób i musieliśmy zamawiać im taksówki, gdy samochody Straży stały puste.

Olga:
Każdy, kto do nas przyjeżdża wypełnia formularz od kiedy, do kiedy został i gdzie pojechał. Bo można pomóc 2 tys. osób, ale broń Boże nich jednej stanie się krzywda i wtedy robi jest niefajnie. Na szczęście nic takiego się u nas nie wydarzyło.

Łukasz:
W pewnym momencie rozniosła się plotka, że ktoś sprzedaje ludzi na organy. Wszyscy o tym mówili, ale raczej była to dezinformacja Rosjan. Wiadomo, że mafia nie śpi, ale takie przypadki, o jakich tu mowa są bardzo rzadkie. Ponieważ jednak dbaliśmy o bezpieczeństwo, to zamontowaliśmy kamery, fotografowaliśmy kierowców, prawo jazdy, numery rejestracyjne. Potem obsługa transportów zaczęła już sama nam wysyłać informacje na bieżąco, żebyśmy mieli pewność, że wszystko jest w porządku, bo my przecież też drżymy o tych ludzi i zależy nam na tym, żeby oni docierali tam, gdzie mają dotrzeć i żeby im było dobrze.

Marcin:
Mieliśmy też kontakt z samymi uchodźcami, którzy dawali nam feedback, czy jest OK.

Olga:
Zdarzyło się, że jacyś Azjaci, którzy nie wiedzieli, co tu się dzieje, zobaczyli wielkie busy i zgłosili do policjanta, że być może odbywa się tu jakiś handel kobietami. Można powiedzieć, że zachowali odpowiedzialność obywatelską. Oczywiście wszystko się wyjaśniło.
Mieliśmy też inną stresującą sytuację. Chodziło o wyjazd potwierdzony z tamtej strony przez władze niemieckie i holenderskie. Wysłaliśmy więc do nich dwie grupy, a potem dostaję informację, że oni są w więzieniu dla kobiet! Prawda jest taka, że nie mamy wpływu, gdzie władze niemieckie czy holenderskie przygotowywały punkty noclegów tymczasowych, a tym razem było to faktycznie więzienie dla kobiet za drutem kolczastym, dawne cele. Wyobraźmy sobie teraz kobiety z dziećmi, które przyjeżdżają w środku nocy do takiego miejsca… To są oczywiście błędy, na których wszyscy się uczą.

Łukasz:
Wstaliśmy rano w szoku, zdenerwowani. Dostaliśmy zdjęcia, że Holendrzy nie dali im nic do jedzenia, wszystko odmalowane w czarnych kolorach. W końcu przesłano mi informacje, że lodówki są pełne i że wszystko jest w porządku. Tylko ten budynek był niefartowny. Holendrzy są super zorganizowani i w każdym województwie porobili punkty centralne. Mieli pusty budynek i go wykorzystali, wszystko w nim było, kuchnia, łazienka itp., ale wyglądał, jak wyglądał.

Marcin:
W Niemczech w podobnej sytuacji jeden burmistrz zabrał wszystkich uchodźców do hotelu.

Olga:
Pewna 16-osobowa grupa też trafiła tam do „więzienia” i zadzwoniła do mnie, że drut kolczasty i co mają robić. Burmistrz przyjechał potem na miejsce i po godzinie zabrał wszystkich do hotelu, bo powiedział że skoro to jest tak stresujące i ludzie nie chcą zostać w tym miejscu, to interwencyjnie trzeba ich umieścić w hotelu.

Marcin:
Mieliśmy też kryzysową sytuację w Lublinie. Był autokar do Holandii i mieliśmy dostać busem 20 osób, które miały wyjechać z Chełma o 18.00. Czekaliśmy parę godzin, a ich nie było, zadzwoniliśmy do znajomej i niby wszystko było w porządku ale nadal ich nie było. Okazało się, że w Chełmie nikt nie wziął numeru do kierowcy, a kierowca ani do nikogo z Chełma, ani do nas. Kontakt się zwyczajnie urwał, a kierowca zapomniał, gdzie ma jechać.
Dopiero o 5 rano zadzwonił do mnie wolontariusz z Dworca PKP i powiedział, że ma grupę około 30 osób, którzy chcą jechać do Niemiec. A ja z kolei powiedziałem mu, że taka grupa mi zaginęła. Okazało się, że kierowca pomylił adresy i zamiast na Liliową, pojechał do hotelu na Willową, zresztą przypadkiem tuż obok nas. Wysadził matki z dziećmi w nocy, hotel zamknięty, one płakały, zimno było. Ktoś zadzwonił po policję, grzali się w radiowozach i autobusie miejskim, spędzili w ten sposób noc. Wreszcie ktoś na Facebooku znalazł numer do nas i opowiedział o tej sytuacji. Przyjęliśmy ich, daliśmy jedzenie i ostatecznie trafili do nas a potem do Niemiec. 

KTO ZA TO PŁACIŁ?

Piotr Skrzypczak:
Kiedy sytuacja organizacyjna się ustabilizowała, te 40 koordynatorów i koordynatorek zespołów roboczych było już zatrudnionych na umowy-zlecenia, a 250 wolontariuszy na umowach wolontariackich. Skąd te umowy? Szybko okazało się, że to jest niewykonalne, żeby rzucić swoją pracę, obowiązki, rodzinę i przez kolejne tygodnie pracować po kilkanaście godzin dziennie. Przyjęliśmy więc system, że osoby, które nie są na wolontariacie, tylko wykonują bardzo ważne zadania, kierują innymi ludźmi, i muszą zajmować się tym stale i codziennie, muszą być zatrudnione, żebyśmy grali fair.
Płaciliśmy ok. 20 złotych netto na godzinę, czyli około 3000 na miesiąc. Na początku była to stawka identyczna dla wszystkich, bo nie mieliśmy czasu ani zasobów, żeby to przeliczać, różnicować. Nie znaliśmy też siebie, nie wiedzieliśmy, co będzie dalej, więc wtedy jedynym pomysłem było, żeby wszyscy mieli tak samo.
Przez pierwsze 3 tygodnie na koszty wolontariuszy wydaliśmy ok. 100 tysięcy złotych, na co składały się diety, dojazdy, wyżywienie, materiały. Za dzienny dyżur wolontariusz dostawał bony żywnościowe o wartości 50 zł. Czyli 1500 zł miesięcznie za 1 osobę przychodzącą na dyżury codziennie. Wolontariusze byli naszym największy kapitałem, więc robiliśmy wszystko by godnie ich traktować. Patrząc z perspektywy, opłaciło się, bo mimo zmniejszonej ilości zadań, większość tych osób jest wciąż z nami.

Zaryzykowaliśmy jako organizacja, nie mając pieniędzy. To znaczy, były inne duże organizacje i instytucje, które powiedziały, że nam coś dadzą, ale jeszcze tych pieniędzy nie mieliśmy. Potem dopiero zaczęły wpływać datki bezpośrednio do nas i Urząd dostawał oferty pomocy, ale nie miał konta, na które można było przelewać pieniądze, więc przekierowywał zainteresowanych na inne organizacje, w tym organizacje z Komitetu. Po kilku tygodniach pojawiły się możliwości wnioskowania o granty. Ten proces trwa, ale to już oddzielna historia dotycząca głównie tego, co jeszcze przed nami.

Łukasz:
Pojawiały się pytania, kto to wszystko u nas finansował? Pieniądze były ze zrzutki, nie dla nas. Mieliśmy mnóstwo wydatków typu rachunki, transport, taksówki, po prostu na pomoc ludziom. Nieraz daliśmy na paliwo, wyprowadziliśmy się z domu, mieszkaliśmy w hotelu.

Olga:
W pewnym momencie zrzutka została zablokowana, zalegaliśmy z niektórymi opłatami, pojawiały się problemy z finansami. Sporo osób przez ten dom przeszło, więc trzeba go będzie remontować. Bo tu kontakt wyrwany, tam garderoba zalana, ubrania nie wiadomo w jakim stanie itd.

Marcin:
Ten dom był cały czas w ruchu: 4 pralki, woda, jedzenie, prąd, suszarka, gotowanie, 5 lodówek, śmieci. Zrzutka nam to finansowała, ale to były ciągłe wydatki: paliwo, transporty, kieszonkowe.

Łukasz:
Potem sytuacja się trochę ustabilizowała, szczególnie z jedzeniem. Niektóre restauracje pomagały nam indywidualnie, a w marcu dostawaliśmy posiłki z restauracji dzięki Justynie Domaszewicz, która się tym zajmowała i która tysiąc razy nas uratowała. Jednak z końcem marca ta akcja dobiegła końca. Potem niektóre restauracje pomagały nam dalej z własnej inicjatywy i dalej pomagają. Na przykład Zona 31. Cały czas do tej pory 2 razy w tygodniu przywozi duże posiłki. Ale mieliśmy też panią Bożenkę, która nam do dziś gotuje. Nie codziennie, bo wiadomo, że każdy ma swoje życie, pracę, obowiązki. Jednak mnóstwo sąsiadów nam pomagało i dalej pomaga, jak może. 

PODSUMOWANIE

Rafał „Koza” Koziński:
Żyliśmy w kraju, w którym panuje pokój, mamy ciepłą wodę w kranie, nie można umrzeć z głodu, można spełniać drobne marzenia, jakoś tam się układa – u jednych gorzej, u innych lepiej, ale wszystko jakoś się kręci. Żyliśmy w czymś takim i nagle się okazało, że może być inaczej, że ludzie cierpią, uciekają z domu z dziećmi i jedną reklamówką. Z drugiej strony, żyjemy w świecie chorych podziałów, agresji i niepewności, braku wrażliwości, gniewania się na Kościół, na partie, na innych ludzi. Okazuje się jednak, że w tym naszym podzielonym społeczeństwie nadal jest miejsce na altruizm i czułość. Myślę, że kiedy pojawiła się ta możliwość pomocy, oddania swojego czasu i serca, to ludzie z tego skorzystali. Po tym, co się działo w Polsce, ludzie chcieli pomagać innym również dlatego, żeby odciąć się od tego permanentnego hejtu.

Poczuli, że jak pomagają, to mogą wygrać tę wojnę. Ale choć otacza nas hejt w mediach społecznościowych i wojenka polityczna, to na prawdziwą wojnę nie byliśmy w ogóle przygotowani.
W ciągu pierwszych dwóch tygodni od wybuchu wojny miałem spotkanie z animatorami kultury z innych miast, którzy spytali, czy nie byłbym zainteresowany zaproszeniem jakiegoś ukraińskiego artysty, który akurat u nich przebywał. Ja mówię, że mogę go dziś zaprosić do Lublina, ale do przepakowania towarów albo żeby siedział na telefonie i kwaterował ludzi. Moja reakcja była dla nich zaskoczeniem, bo nie znali realiów. W pewnym dużym mieście w ogóle nie ruszono tematu udostępniania prywatnych mieszkań, bo uznano, że mieszkańcy nie będą ich zgłaszać. Bo tam jest inna kultura, ludzie spotykają się w knajpach i nie zapraszają się do domów. Nie wiadomo, czy by się udało, ale ci, co mogli to uruchomić, odrzucili taką opcję z założenia.
Potrzebowaliśmy pomagać innym, żeby otrząsnąć się z absurdu naszej rzeczywistości, ale jednocześnie nie byliśmy przygotowani na to, że gdzieś strzelają prawdziwe armaty. Żyliśmy w czymś takim, że słowo „wojna” nie pojawiało się w obiegu, w dyskusjach i nagle się okazało, że w Centrum Kultury mamy ludzi, którzy doświadczyli śmierci i cierpienia.

JAK MOGLIŚMY NIE POMAGAĆ...?

Adres korespondencyjny:
Związek Stowarzyszeń KONGRES RUCHÓW MIEJSKICH
80-236 Gdańsk, Aleja Grunwaldzka 5 
E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Konto bankowe: 76 1600 1462 1887 8924 3000 0001
NIP: 779 246 16 30