Jednocześnie potrzeby mieszkaniowe mają elementarny wymiar egzystencjalny i dotyczą wszystkich. Z uwagi na uniwersalność zagadnienia, jakim jest mieszkalnictwo, oraz dramatyzm problemów lokatorów, intuicyjnie wydawać by się mogło, że prawa lokatorów oraz prawo do mieszkania jako takie nie powinny budzić kontrowersji, być odporne na klasyfikacje polityczne typu lewica/ prawica, i dzięki temu cieszyć się powszechnym społecznym poparciem.
A jednak, organizacje lokatorskie nie urosły w Polsce do rangi wpływowych, liczebnych ruchów społecznych, zaś tematy związane z mieszkalnictwem zasadniczo nie przebiły się do debaty głównego nurtu. Co więcej, prawo do dachu nad głową bywa regularnie kwestionowane, a same mieszkania stawiane w jednym szeregu z innymi – nieporównanie mniej istotnymi dla ludzi – towarami rynkowymi.
Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się dzieje, jest oczywiście złożona i wymaga pogłębionej analizy, również w kontekście historycznym. Mając za sobą działalność w warszawskim ruchu lokatorskim, chciałabym jednak w ramach tego artykułu podzielić się kilkoma obserwacjami, które, mam nadzieję, mogą nas nieco do tej odpowiedzi przybliżyć.
Spóźniony sen o rewolucji
W ruch zaangażowałam się zainspirowana działalnością Kuby, aktywisty jednej z warszawskich organizacji lokatorskich. Kuba m.in. założył dyżur dla osób mających problemy mieszkaniowe, zwłaszcza lokatorów mieszkań komunalnych i zreprywatyzowanych. W 2016 r. dołączyłam do dyżurów i zaczęłam w ich ramach udzielać bezpłatnych porad prawnych. Podczas któregoś z naszych spotkań Kuba, zdeklarowany anarchista, powiedział mi, że dla niego mniejsze znaczenie mają indywidualne historie lokatorów proszących nas o pomoc, a większe – rola dyżuru jako miejsca, w którym można zgromadzić ludzi o podobnych interesach i przekonać ich do wspólnej walki o swoje prawa.
Później, w dalszych latach mojej działalności, poznając kolejne aktywistki i kolejne organizacje, regularnie natrafiałam na tę samą, opisaną przez Kubę perspektywę – wizję lokatorów, którzy „powstaną” i masowo zaprotestują: przeciwko nieuczciwej reprywatyzacji, brutalnemu „czyszczeniu” kamienic, zagrzybionym mieszkaniom. W niektórych organizacjach wizja ta przekształciła się w swego rodzaju oczekiwanie, i aktywiści wyrażali rozczarowanie, gdy jakiś lokator przestawał uczestniczyć w protestach po tym, jak udało mu się załatwić swoją sprawę. W innych – z postulatu uczyniono warunek pomocy, tzn. od osób zwracających się do organizacji z danym problemem wymagano już „na wstępie” jakiejś formy zaangażowania w ruch. W rozmowach między działaczami zawsze obecne były – skądinąd bardzo wartościowe – idee samopomocy, społecznego buntu i wywalczonej oddolnie zmiany.
Problem polegał jednak na tym, że wiele z tych organizacji, w tym organizacja założona przez Kubę, już wówczas działało od kilkunastu lat, i mimo licznych niekwestionowanych sukcesów związanych z poprawą sytuacji mieszkaniowej i życiowej konkretnych osób – nigdy nie udało im się zaktywizować na tyle dużej grupy ludzi, by mieszkalnictwo stało się priorytetem władz miasta. Warszawski ruch lokatorski, który teoretycznie (choćby ze względu na wielkość gminnego zasobu mieszkaniowego) mógłby wyróżniać się na tle kraju, nigdy nie stał się masowy, a nawet szerzej rozpoznawalny poza własnym środowiskiem. Pewnym wyjątkiem okazała się w tym zakresie afera reprywatyzacyjna, jednak do jej wybuchu doprowadziło znacznie więcej czynników niż sam głos poszkodowanych lokatorów.
Współpracując z konkretnymi rodzinami w ramach udzielanego przeze mnie poradnictwa nie byłam jednak zaskoczona takim stanem rzeczy.
Wśród lokatorów, których poznałam, były samotne matki, wychowujące kilkoro dzieci, z mnóstwem obowiązków na głowie i regularnie nieprzespanymi nocami. Rodzicie nastolatków, starający się za wszelką cenę zapewnić im jakieś minimum prywatności w swoich kawalerkach. Wychowankowie domów dziecka, którzy zaraz po osiągnięciu pełnoletności byli wysyłani w świat przez swoje placówki, które odtąd przestawały interesować się ich losem. Emeryci popadający w długi po tym, jak ich kamienica została zreprywatyzowana a nowy właściciel, rozpoczynając proces „czyszczenia” budynku z ludzi, na dobry początek kilkudziesięciokrotnie podniósł czynsz.
Wreszcie, wbrew nadal utrzymującym się, krzywdzącym stereotypom wobec lokatorów, spotkałam osoby pracujące, i to znacznie ponad wymiar odpowiadający jednemu etatowi (bo na sam etat w ścisłym znaczeniu często nie mogli liczyć). Byli to tzw. biedni pracujący (zjawisko w Polsce powszechne), których pensje nie pozwalały na wynajem mieszkania na warszawskim rynku nieruchomości, z jego bardzo wysokimi cenami, zupełnie nieprzystającymi do realiów wielu sektorów rynku pracy. Pracownicy fizyczni, kasjerki w supermarketach, ale też nauczycielki i pielęgniarki.
Ci ludzie nie zaczytywali się lewicową publicystyką ani nie zastanawiali nad swoją tożsamością klasową. Nie myśleli też wiele o problemach innych lokatorów, bo mieli dość swoich własnych. Ostatnia rzecz, o jakiej marzyli, to wzięcie sobie na głowę kolejnych obowiązków w imię budowania jakiegoś ruchu społecznego. Byli wyczerpani, zrezygnowani, zestresowani, a niekiedy, zwłaszcza jeśli stali się ofiarami reprywatyzacji, przerażeni wizją swojego dalszego losu. Emeryci bywali schorowani, a osoby młodsze, w każdym miesiącu próbujące jakoś związać koniec z końcem, nie dysponowały żadnym czasem wolnym. Więc owszem, gdy musieli pójść do urzędu lub na protest we własnej sprawie, to czynili dodatkowe wysiłki, mając nadzieję, że przyczyni się to do poprawy ich sytuacji. Matki organizowały jednorazową opiekę dla dzieci, kasjerki zwalniały się na kilka godzin z pracy. Ale, naturalnie, nie oznaczało to, że mogą i są gotowe uczynić z tego nową rutynę i poświęcić się sprawie na co dzień.
Na podstawie swoich doświadczeń uważam, że lokatorzy niejako z definicji mają mniejszy potencjał organizacyjny niż inne pokrzywdzone czy dyskryminowane grupy społeczne. Jest to grupa relatywnie jednorodna ekonomicznie i kulturowo. Dominują w niej osoby o niskich albo bardzo niskich dochodach (trudna sytuacja finansowa jest zresztą warunkiem otrzymania lokalu z zasobu publicznego), rzadko też dysponujące innymi niż finansowe zasobami przydatnymi w każdej walce politycznej (specjalistyczną wiedzą, kontaktami, zapleczem administracyjnym). Pod tym względem ruch lokatorski różni się od innych inicjatyw społecznych – chociażby ruchu feministycznego czy ruchu na rzecz praw osób LGBT. Te ostatnie, dzięki większemu wewnętrznemu zróżnicowaniu, mają w swoich szeregach ludzi będących w stanie zaoferować im konkretne wsparcie – jeśli nie pieniądze czy kompetencje, to chociażby określoną ilość wolnego czasu. Ruchy lokatorskie na takie regularne wsparcie liczyć nie mogą.
Lokatorzy, zwłaszcza komunalni, nie są też grupą liczną w ramach całego społeczeństwa. W Warszawie ci, którzy znaleźli się w najtrudniejszej sytuacji – czyli osoby dotknięte reprywatyzacją – zgodnie z szacunkami Stowarzyszenia Miasto Jest Nasze stanowią grupę ok. 55 tys. osób.[1] To oczywiście dużo, gdy pomyślimy o osobistych, ludzkich tragediach. Ale, na tle niemal dwóch milionów warszawiaków, w dobie kultu indywidualizmu i polityki opartej na zamawianych sondażach opinii – zbyt mało, by sprawy lokatorów zostały uznane za wart uwagi, ogólnomiejski problem, z jednej strony przez władze miasta, a z drugiej – przez pozostałych mieszkańców.
Aktywistyczne sny o rewolucji, przypominające czasami kalki historycznych opowieści o pierwszych ruchach emancypacyjnych i robotniczych, wydają się więc, niestety, spóźnione. Nie przystają do dzisiejszej rzeczywistości, nadal zdominowanej ideologią neoliberalną, do realiów codziennych zmagań tych, którzy mieliby się zbuntować i zawalczyć o swoje prawa. Jeśli nie zajdą jakieś nowe, istotne okoliczności, to obawiam się, że rewolucji lokatorskiej nie będzie.
Bez pewnego dachu nad głową, bez solidarności
Z drugiej strony lokatorzy nie są jedyną grupą społeczną w Polsce, której powinno zależeć na poprawie warunków mieszkaniowych. O ile więc specyfika sytuacji lokatorów do pewnego stopnia wyjaśnia trudności organizacyjne ruchów lokatorskich, o tyle pytanie, dlaczego reszta społeczeństwa również nie mobilizuje się wokół tematu mieszkalnictwa, pozostaje otwarte.
W kontekście tego problemu przychodzą mi do głowy dwie hipotezy. Pierwsza związana jest z ogólnym, powszechnym brakiem stabilizacji mieszkaniowej w Polsce. Druga, z dużym zróżnicowaniem problemów mieszkaniowych, które sprawia, że poszczególne grupy społeczne nie identyfikują się i nie solidaryzują ze sobą nawzajem, a niekiedy wręcz wykazują wobec siebie postawę wrogą.
W dyskusji o przemianach społecznych dotyczących innych dziedzin niż mieszkalnictwo, pojawia się niekiedy wątek przypisania odpowiedzialności za poprawę sytuacji danej grupy osobom pochodzącym z pozostałych grup. Innymi słowy postuluje się, by odpowiedzialność za los dyskryminowanych wzięli ci, którzy nie doświadczają dyskryminacji, za sytuację pokrzywdzonych – ci, którzy w danym kontekście pokrzywdzeni nie są.
Przykładowo, w dyskusji o rasizmie mówi się, że czarnoskórzy nie powinni być grupą wyłącznie obarczaną walką o swoje prawa; że to osoby białe mają etyczny i polityczny obowiązek rozważenia swojej roli w rasistowskim systemie, przewartościowania jej i aktywnego dążenia do zmiany. Na gruncie tych przemyśleń powstał termin „biały przywilej” kładący nacisk na pozycję białych w społeczeństwie i czyniący z tej pozycji punkt wyjścia do formułowania antydyskryminacyjnych postulatów – zamiast skupiania się na tym, jak powinni lub nie powinni zachowywać się ciemnoskórzy.[2] Jest to więc optyka w pewnym sensie odwrotna do tej, którą przyjmowali moi znajomi działacze z ruchu lokatorskiego.
A jednak, gdybyśmy chcieli odnieść ten postulat do realiów polskich i do dziedziny mieszkalnictwa, to trudno byłoby nam znaleźć wielu „uprzywilejowanych” – tj. istotną liczebnie grupę ludzi, o których moglibyśmy powiedzieć, że ich sytuacja mieszkaniowa jest naprawdę dobra i stabilna.
Przede wszystkim od lat krajowy zasób mieszkaniowy (biorąc pod uwagę wszystkie lokale, również prywatne) jest zbyt mały i nieadekwatny do potrzeb obywateli. Zgodnie z raportem[3] przygotowanym przez Housing Europe[4], w 2013 r. na 1000 mieszkańców przypadało w Polsce ok. 360 mieszkań, co było wówczas najgorszym wynikiem w Unii Europejskiej. Od tamtego czasu sytuacja w kraju nieco się poprawiła, ale nie jest to poprawa znaczna – w 2019 r. liczba mieszkań na 1000 obywateliwzrosła do ok. 385.[5]
Z niedostępnością mieszkań w oczywisty sposób wiąże się ich przeludnienie. Według danych Eurostat za 2018 r., w przeludnionych mieszkaniach żyje w Polsce 39,2% ludności (ponad dwukrotnie więcej niż wynosi średnia unijna – 17,1%). Spośród osób wynajmujących lokale na wolnym rynku, aż 64,8% mierzy się z problemem zbyt ciasnych mieszkań. Kolejną szczególnie dotkniętą grupą są osoby zagrożone ubóstwem.[6] W ich przypadku wskaźnik przeludnienia wynosi 47,7% i znajduje się wśród czterech niechlubnych unijnych rekordów (obok Rumunii, Słowacji i Bułgarii).[7]
Oprócz liczby lokali, kolejną kluczową bolączką polskiego mieszkalnictwa jest ich jakość. W Polsce nadal istnieją mieszkania i domy pozbawione podstawowego wyposażenia, takiego jak toaleta ze spłuczką, łazienka czy centralne ogrzewanie. Zgodnie z raportem Ministerstwa Rozwoju,[8] w 2018 r. ustępu spłukiwanego brakowało w 6,2% ogółu mieszkań, w tym w 13,4% mieszkań lub domów wiejskich. Bez łazienki żyli lokatorzy odpowiednio 4,4% lokali miejskich i 16,9% wiejskich. Lokali niepodłączonych do centralnego ogrzewania było 12,3% w miastach i aż 28% na wsiach. Brak podstawowych instalacji bądź inne istotne wady techniczne mieszkań (jak np. nieszczelny dach) bada też Eurostat, określając współczynnik tzw. deprywacji mieszkaniowej (czyli odsetek obywateli mieszkających w lokalach obciążonych tego typu wadami). W Polsce współczynnik deprywacji wynosi 8,6%, dwukrotnie więcej niż w skali całej UE, podczas gdy np. w Czechach czy Niemczech z deprywacją mieszkaniową boryka się ok. 2,3% ludności. Co więcej, zgodnie z raportem MR, istnieją w Polsce lokale, w których występuje nie jeden, a trzy czy nawet cztery czynniki substandardowe (tj. istotne wady lokali).
Jednocześnie zarówno państwo, jak i samorządy, są niemal całkowicie pasywne w obszarze mieszkalnictwa, zwłaszcza budownictwa mieszkaniowego. Od lat w strukturze nowych mieszkań największy odsetek stanowi budownictwo deweloperskie i inwestycje osób fizycznych (w 2019 r. wyniósł on 97,8%). Stawia to w bardzo trudnej sytuacji nie tylko lokatorów komunalnych, ale także – na co zwraca uwagę raport MR – osoby o dochodach zbyt niskich, by nabyć lub wynająć mieszkanie na zasadach rynkowych, ale zbyt wysokich, aby móc ubiegać się o najem mieszkania komunalnego.[9]
Wyjaśnia też nierzadką niestety praktykę zupełnie niezasadnych odmów przyznawania lokali z zasobu publicznego (osób spełniających odpowiednie kryteria jest po prostu więcej niż mieszkań, przy jednoczesnym braku perspektywy pojawienia się nowych lokali). Łatwiej jest także w świetle powyższych danych zrozumieć, dlaczego tak wielu młodych Polaków nadal mieszka z rodzicami (odsetek ten wynosi w Polsce 45,1% dla osób w wieku 25-34 lata i również jest istotnie wyższy niż europejska średnia)[10].
Wobec takiego stanu rzeczy, ponownie pojawia się pytanie – skoro sytuacja mieszkaniowa Polaków jest powszechnie zła, to dlaczego nie doszło jeszcze w tej sprawie do masowych protestów? Wydaje mi się, że jednym z kluczowych powodów braku powszechnej mobilizacji jest wspomniane już powyżej zróżnicowanie sytuacji mieszkaniowej poszczególnych grup obywateli, a także ich rozproszenie i nikła wzajemna komunikacja. O ile więc położenie tych grup może być podobnie złe, o tyle mierzą się one z problemami innego rodzaju. Miejski lokator zagrożony reprywatyzacją ma inne obawy i inne priorytety niż wiejska rodzina od lat żyjąca bez łazienki. Pracownik niższego szczebla korporacji pracujący po czternaście godzin na dobę, by spłacać zaciągnięty na trzydzieści lat kredyt hipoteczny, mierzy się z innymi źródłami obaw i stresu niż ci, którzy cisną się w pokojach wynajmowanych wspólnie ze znajomymi.
Każda z tych osób zostaje jednak z poczuciem krzywdy i zignorowania przez państwo. Trudno w takich warunkach o solidarność i empatię wobec siebie nawzajem. Jeszcze trudniej o komunikację, trwałą współpracę i wspólne postulaty. Warto zresztą zauważyć, że po roku ’89 odseparowanie poszczególnych społeczności, zależnie od ich statusu mieszkaniowego, przybrało wymiar dosłowny, fizyczny. Osiedla deweloperskie od lat budowane są na odrębnych parcelach i grodzone, mieszkania komunalne organizuje się w osobnych budynkach i co do zasady nie „miesza” z lokalami prywatnymi czy spółdzielczymi.
Opisany problem odczuwaliśmy regularnie w organizacjach lokatorskich, ilekroć próbowaliśmy zainteresować swoją działalnością szerszą opinię publiczną. Opisując dramatyczne nierzadko historie lokatorów, napotykaliśmy nieprzychylne lub wręcz wrogie komentarze osób pochodzących z innych grup społecznych. Lokatorzy prywatni zazdroszczą lokatorom komunalnym niższego czynszu, a lokatorzy komunalni wskazują, że mieszkają w nieporównanie gorszych warunkach niż ci, których stać na wynajem rynkowy. Ludzie obciążeni wieloletnimi kredytami wypowiadają się z pogardą i o jednych i o drugich. „Frankowicze” złorzeczą tym, którzy mają kredyty w złotówkach, „złotówkowicze” odpowiadają, że frankowicze sami są sobie winni. Osoby mierzące się z trudną sytuacją mieszkaniową na wsi twierdzą, że miasta jako takie są uprzywilejowane i to wieś stanowi obszar realnie wykluczony. I tak w nieskończoność.
Kto zawalczy o mieszkania?
Kto zatem zawalczy w Polsce o mieszkania, skoro brak nam zasobów, mieszkamy źle, jesteśmy rozżaleni, skłóceni i przepracowani? Skoro debata publiczna nadal zdominowana jest przez neoliberalną narrację, a władze centralne i lokalne umywają ręce? Chociaż w świetle powołanych statystyk i doświadczeń ruchów lokatorskich trudno jest myśleć optymistycznie o przyszłości polskiego mieszkalnictwa, to paradoksalnie istnieje jeden oczywisty (aczkolwiek nadal mało popularny) postulat, który mógłby przyczynić się do poprawy sytuacji wszystkich.
Tym postulatem jest powszechne, publiczne budownictwo mieszkaniowe. Takie, które radykalnie zwiększa podaż mieszkań w Polsce. Takie, które zrywa z rygorystycznymi kryteriami sektora komunalnego i oferuje lokale nie tylko najuboższym, ale również studentom, młodym wchodzącym na rynek pracy, emerytom, samotnym matkom, rodzinom nie radzącym sobie ze spłatą kredytów hipotecznych. Które nie wymaga, by dochody beneficjentów oscylowały wokół minimum egzystencji i które dzięki swojej powszechności jest w stanie obniżyć ceny na rynku prywatnym. Które nie wmawia ludziom, że zagrzybione lokale bez centralnego ogrzewania są wystarczająco dobre i które nie zapomina o polskiej wsi. Wreszcie takie, które jest faktycznie publiczne i nie opiera się, tak jak programy mieszkaniowe ostatnich lat, na dosypywaniu publicznych pieniędzy do sektora deweloperskiego.
Być może wszyscy ci, którym zależy na rozwoju polskiego mieszkalnictwa, działaczki, politycy i lokatorki, powinni rozważyć skoncentrowanie się na konkretyzowaniu tego jednego, uniwersalnego postulatu. Oraz na próbie przekonania Polek i Polaków, że niezależnie od ich statusu mieszkaniowego – jego jak najszersza realizacja leży w ich interesie.
Foto:
Stefan Gardawski
[Wyróżnienia pochodzą od redakcji]
PRZYPISY:
[1]https://miastojestnasze.org/ustalilismy-liczbe-osob-poszkodowanych-reprywatyzacja/
[2]Zob. np. https://www.tolerance.org/magazine/fall-2018/what-is-white-privilege-really
[3]The State of Housing in the EU, Housing Europe Review, 2015.
[4]Federacja zrzeszającą europejskie organizacje wspierające mieszkalnictwo publiczne i spółdzielcze.
[5]Stan mieszkalnictwa w Polsce, Ministerstwo Rozwoju, 2020.
[6] Zgodnie z metodologią Eurostat, są to osoby żyjące w gospodarstwach domowych, w których dochód ekwiwalentny do dyspozycji na osobę wynosił poniżej 60 % krajowej mediany.
[7]https://ec.europa.eu/eurostat/statistics-explained/index.php?title=Housing_statistics/pl#Jako.C5.9B.C4.87_mieszka.C5.84
[8]Stan mieszkalnictwa..., op. cit.
[9]Ibidem.
[10]Ibidem.