Fiasko learning by doing?
Panuje przekonanie, że partycypację trzeba po prostu wdrażać i dzięki learning by doing wszyscy się jej nauczą albo nawet już się nauczyli. Dlatego popularyzatorzy partycypacji pobłażliwie traktują partycypacyjne porażki lub nawet manipulacje władz, aby ich nie zniechęcać do dalszego rozwoju. Przypomina to relację z dzieckiem, które chwalimy za samo chodzenie na warsztaty plastyczne, żeby w ogóle chciało coś robić poza siedzeniem w telefonie. Ale równie dobrze może to być po prostu rozmowa o kolorach z daltonistą.
Czy traktowanie władz z taką nieustanną wyrozumiałością jest dla nich dobrą metodą nauki? Przecież to nie są dzieci, a ofiarami ich błędów nie są zabawki tylko społeczeństwo, w tym zaufanie do władz i ludzi do siebie nawzajem, które jest i tak na wyjątkowo niskim poziomie.
Każdy akt partycypacji jest aktem komunikacji z żywymi obywatelami połączonym z publicznym zobowiązaniem ulepszenia ich świata. Chodzi o ich pieniądze, ich przestrzeń życia i ich problemy. Dlatego rezultat partycypacji nigdy nie jest li tylko ćwiczeniem jak praca domowa w szkolnym zeszycie. Zawsze oznacza on albo polepszenie, albo pogorszenie relacji w realnym świecie. Jakim cudem obywatele mają się stawać lepszymi obywatelami, czy w ogóle wierzyć w partycypację i chcieć w niej uczestniczyć, jeśli władze wmontowują ich w substandardowe konsultacje lub nie wypełniają podjętych zobowiązań, nierzadko równocześnie przechwalając się na zewnątrz stosowaniem innowacyjnych metod?
Poziom debaty o partycypacji
Po paru dekadach wdrażania partycypacji w naszym kraju jesteśmy na etapie wyciągania wniosków z pierwszych porażek i sukcesów. Na jednej z licznych konferencji o rozwoju miast pewien profesor oświadczył, że partycypacja jest do niczego. „Przecież jak jesteśmy chorzy – powiedział – i chcemy się wyleczyć, to nie zwołujemy konsylium rodziny czy sąsiadów, tylko idziemy do lekarza, do specjalisty”. Poparło go dwoje innych dyskutantów. Prezydent pewnego miasta przytoczył przykład właścicieli dużej działki, którzy od wielu lat uporczywie walczą o jej odrolnienie wbrew zapisom planistycznym. Z kolei przewodniczący rady innego miasta opisał konsultacje społeczne dotyczące pomysłu oświetlenia parku. Okazało się, że 70 osób jest za a 50 przeciw i co on ma teraz z tym zrobić?
Prezydentowi należałoby odpowiedzieć, że nie jest partycypacją społeczną chodzenie za swoim prywatnym interesem związanym z dowolnym dysponowaniem działką na terenie miasta. Wiele ustaw daje gminom prawo ograniczania prawa własności prywatnej przez interes publiczny i powyższa sytuacja jest po prostu przypadkiem braku akceptacji obywatela dla prospołecznego systemu wartości reprezentowanego przez obowiązujący porządek prawny.
Natomiast fakt, że ktoś tych wartości tak uporczywie nie akceptuje wynika stąd, że w kultywowaniu tych wartości nie jest konsekwentny ani ów porządek prawny, ani faktyczna polityka gmin. Właściciel zna korzystne dla siebie precedensy z innych miast i zakłada, że jednak może mu się uda odrolnić działkę, jak nie w tej kadencji to w następnej. Banalna historia powtarzająca się wszędzie w każdej skali działek o dowolnym przeznaczeniu planistycznym.
Każdy właściciel chce zarobić jak najwięcej, a ze względu na stopniową redukcję roli planowania ładu przestrzennego w Polsce, same gminy często już nie potrafią stać na straży interesu wspólnego.
Panu radnemu należałoby odpowiedzieć, że jeśli wynik 7:5 za i przeciw oświetleniu parku nie jest tym, czego spodziewał się jako rezultatu konsultacji, to nie należało ich organizować w formie głosowania, do którego de facto się one sprowadziły. Mieszkańcy często mają sprzeczne opinie i nie chcą się ze sobą zgodzić w takich proporcjach, żeby podjęcie decyzji było proste. Dlatego władze powinny unikać traktowania partycypacji, jako areny konfrontacji między różnymi grupami mieszkańców, żeby ich nie antagonizować. Chyba że jest to konieczne dla wyrażenia istotnych potrzeb szerszej grupy mieszkańców, które inaczej mogą pozostać publicznie niezauważone. W każdym przypadku partycypacja powinna być tak przygotowana, aby nie było dla nikogo zaskoczeniem, jaki wynik prowadzi do jakiego rozstrzygnięcia.
Tak też może wyglądać partycypacja. "Zwróć uwagę na pieszego" - sarkastyczny happening Pieszego Lublina, wrzesień 2014. Fot. Pieszy Lublin.
Lekarzu, ulecz się sam
„Uwielbiam ten przykład z lekarzem” – sarkastycznie podsumował powyższą dyskusję praktyk partycypacji. „Bardzo często pada on jako argument przeciw konsultacji władz z mieszkańcami, a przecież, kiedy idziemy do lekarza, to on też nie wystawia nam od razu recepty, tylko najpierw nas bada i wypytuje, a dopiero potem stawia diagnozę i leczy”.
Po dyskusji, w kuluarach pan profesor przyznał, że osobiście wcale nie uważa, żeby partycypacja była do niczego. Tak naprawdę chciał powiedzieć tylko, że partycypacja nie może zastąpić planowania i że włodarze miast powinni być urbanistami. Czyli, że partycypacja nie może być zdrowa w niewydolnym systemie planowania. Czemu więc powiedział nie to, co chciał powiedzieć? Żeby zaostrzyć spór. Bo jest teoretykiem, dla którego dyskurs stanowi główne środowisko działania.
Powyższy przykład pokazuje poziom wiedzy i refleksji o partycypacji, na którym realnie jesteśmy. Z miną doświadczonych praktyków krytycznie oceniają partycypację ludzie, którzy jej nie rozumieją i nie potrafią stosować. To tak jakby zły lekarz za swoje niepowodzenia obwiniał medycynę. Można by mnożyć przykłady konsultacji z mieszkańcami organizowane jedynie pro forma albo wręcz tylko po to, aby uspokoić emocje i dać im się wygadać. Po takich konsultacjach nie zostaje żadna dokumentacja merytoryczna, a główną informacją zwrotną staje się komunikat, że czas najwyższy skończyć już te dyskusje i podjąć decyzje.
Można by też mnożyć przykłady zaawansowanych metod partycypacji stosowanych do niewłaściwych celów i bez respektowania ich wyników. Jedną z nich jest panel obywatelski stosowany do rozstrzygania zbyt przekrojowych problemów, których rozwiązywaniem powinni zająć się urzędnicy w ramach swoich obowiązków.
Według założeń metody panelu władze przyjmują na siebie zobowiązanie wdrożenia jego rekomendacji, ale tak się nie dzieje, bo rekomendacje te okazują się zbyt ogólne, zbyt kompleksowe albo po prostu dla władz niewygodne.
Nic więc dziwnego, że również mieszkańcy nie są zadowoleni z partycypacji, co dla decydentów jest kolejnym argumentem, że partycypacja nie daje oczekiwanych rezultatów. Bo przecież oni zrobili, co trzeba. „Może partycypacja się sprawdza w Holandii, może w Niemczech albo w Wielkiej Brytanii, ale nie w Polsce. Jeszcze do niej nie dojrzeliśmy” – mówią paternalistycznym tonem.
Błąd symetryzmu władza-obywatele
Oceny partycypacji pochodzą z dwóch stron: od władzy i od obywateli. Kto ma rację? Czy jest to kolejny współczesny spór, w którym nie da się wskazać słuszności i nikt nikogo nie przekona? Zróbmy eksperyment i dla sprawiedliwości załóżmy hipotetycznie, że między stronami panuje całkowita symetria, jeśli chodzi o szukanie winnych. Władze wskazują na swoje błędy i niedojrzałość obywateli. Obywatele biją się w pierś i punktują błędy władz. Czy to by miało sens?
Bardzo łatwo zauważyć, że w rzeczywistości relacja między władzą a obywatelami jest absolutnie niesymetryczna. O ile obywatele mogą mieć pretensje do władz, że nie wykonują fachowo swojej pracy, to władze nie mogą mieć pretensji do obywateli, że w swoim czasie wolnym niefachowo biorą udział w konsultacjach. To władze są właścicielem procesów partycypacyjnych, dysponują potencjałem sprawczości, fachowcami, środkami, roboczogodzinami, planami, danymi itd. Obywatele zaś posiadają ukrytą wiedzą o swoich potrzebach oraz pewien rozproszony zasób inwencji i margines elastyczności co do sposobów ich zaspokajania. Celem partycypacji jest zdobycie przez władze tej wiedzy i wykorzystanie tych zasobów, by tworzyć lepsze rozwiązania dla wspólnego dobra.
Społeczeństwo może być beznadziejne, natomiast jeśli przedstawiciele władzy uważają to za barierę w organizowaniu wysokiej jakości partycypacji, powinni zmienić pracę.
Społeczeństwo utrzymuje za swoje pieniądze władze publiczne, aby rozwiązywały jego problemy, pośrednicząc w publicznej debacie i godząc sporne interesy. Ludzie są jacy są. Partycypację można zorganizować nawet z dziećmi. To na władzach spoczywa odpowiedzialność za wybór właściwych metod. Społeczeństwo nie musi „się poprawić”, natomiast władza ma taki obowiązek, bo jest autorytetem i to ona daje impuls i przykład do rozwoju społecznego.
Więcej pokory
Przegapiliśmy moment, w którym partycypacja była czymś jeszcze nieznanym i budziła respekt jak nowy sprzęt z marketu demokracji. Wtedy był czas na czytanie instrukcji obsługi. Dziś ten sprzęt źle działa, ale nie wiadomo dlaczego, bo instrukcja zaginęła. Może trzeba go oczyścić albo podłączyć do prądu? Potrzebujemy takiego systemu weryfikacji osiągnięć władz w partycypacji, aby komuś w ratuszu czy ministerstwie zachciało się odszukać i przeczytać instrukcję obsługi tego sprzętu.
Dziś politycy i urzędnicy traktują partycypację społeczną z pewną nonszalancją: politycy jako część swoich osobistych relacji z wyborcami, a urzędnicy jako kolejną procedurę, którą mogą wdrożyć. Urzędnicy obrażają się, kiedy ktoś im wytyka, że nie umieją zastosować procedury, a politycy szukają poklasku, a nie rozwiązywania problemów obywateli. Tymczasem partycypacja społeczna jest czymś zgoła innym: jest sposobem na pozyskanie i użycie doświadczenia użytkowników przyszłych rozwiązań dobra wspólnego do doskonalenia tych rozwiązań na etapie projektowania i tworzenia. Niestety, nikt nie weryfikuje, czy w ten właśnie sposób partycypacja jest używana.
Można zrealizować panel obywatelski lub konsultacje planu zagospodarowania przestrzennego z politycznym lub biurokratycznym sukcesem, ale nie mając na celu żadnego dobra wspólnego.
W obecnym systemie popularyzatorzy partycypacji stworzyli podaż usług partycypacyjnych, ale odstąpili od publicznej refleksji nad podnoszeniem jakości ich wykorzystywania przez władze. Żadna władza nie zapłaci im za partycypację z krytyczną oceną efektów w pakiecie. Przecież taka refleksja może pogorszyć wizerunek polityków albo zakłócić równowagę ekosystemu biurokratycznego. W naszym „klimacie” płaci się za możliwość pochwalenia się sukcesem. W rezultacie powstaje pozorny krajobraz work in progress.
Ludzie rozmawiają, ktoś notuje. Partycypacja społeczna z reguły wygląda banalnie. Spotkanie konsultacyjne nt. lubelskich standardów pieszych w ramach projektu "Miasto dla ludzi. Lubelskie standardy infrastruktury pieszej", maj 2015. Fot. Marcin Skrzypek.
Bijmy dobrą monetę
Jeśli komuś zależy na wdrożeniu partycypacji, powinien zejść na ziemię i zacząć merytorycznie publicznie chwalić decydentów za to co dobre i wskazywać im to co złe, z uzasadnieniem dlaczego. Należy uwrażliwić władze na jakość podejmowanych działań partycypacyjnych ocenianą przez pryzmat realnie osiąganych rezultatów. Istnieją metody projektowania dróg rozwojowych czy ścieżek awansu według osiągnięć i jakości. Taką drogę liderzy partycypacji powinni przygotować dla tych, co chcą się rozwijać, bez tworzenia pozorów, że rozwijają się ci, którzy nie chcą lub po prostu nie umieją tego robić. Jeśli władze mają dalej popełniać dotychczasowe błędy, niech lepiej ćwiczą partycypację na symulatorach a nie na ludziach. Obecna pobłażliwość popularyzatorów partycypacji wobec władz oznacza ich współudział w psuciu społeczeństwa obywatelskiego, poprzez wprowadzanie do obiegu fałszywej monety, która wypiera prawdziwą.
Dobrze by było, aby decydenci wszystkich szczebli zdali sobie sprawę, że do prowadzenia partycypacji potrzebne są konkretne kompetencje społeczne obejmujące empatię, wyobraźnię i wiedzę. Że mogą coś zrobić źle i czegoś nie umieć, bo nie posiadają tych kompetencji. Że mogą to poprawiać i mogą się tych kompetencji uczyć. Że muszą wiedzieć, co było źle i skąd czerpać wiedzę. Że nie jest żadną ujmą nie znać się na partycypacji i nie mieć do tego talentu i wtedy trzeba ustąpić tym, którzy mają talent i się znają. Że niekoniecznie wszystko to pozostanie tajemnicą alkowy, bo częścią korporacyjnej kultury instytucji władzy demokratycznej jest transparentność, gdyż członkami rady nadzorczej i akcjonariuszami tej władzy są obywatele. A błędy nie są niczym złym, bo dzięki ich poprawianiu świat staje się lepszym i wszyscy obywatele potrafią się z tego cieszyć i okazywać wdzięczność. Jeśli komuś samo uczynione innym dobro nie wystarcza za nagrodę.